Rozpoczęcie szczepień na SARS-COV-2 było świetną okazją dla władzy do wycofania się z twarzą ze szkodliwych decyzji mających na celu ograniczenie rozprzestrzeniania się tego wirusa. Okazuje się jednak, że rzecznik rządu oraz wiceminister rozwoju zapowiadają coś wręcz przeciwnego – przedłużenie restrykcji. Poniekąd można zrozumieć podobne posunięcie. Jeżeli bowiem utrzymamy obecne tempo szczepień, próg 60% zaszczepionych osób osiągniemy już za… nieco ponad 2 lata i to przy wielu założeniach.
Po pierwsze, że nikt z pacjentów, którzy przyjmą szczepionkę nie umrze w tym czasie – bo inaczej obniża się odsetek ludzi uodpornionych.
Po drugie, że żadne dziecko nie urodzi się w tym czasie – j.w.
Po trzecie, że akcja szczepień przebiegnie sprawnie nie tylko od strony organizacyjnej, ale biorąc pod uwagę także zainteresowanie pacjentów. Wiadomo, w pierwszym okresie rząd może chwalić się niezłymi wynikami, ponieważ na szczepienie zgłaszają się ludzie chcący się zaszczepić. Później będzie już tylko trudniej, a nieustanne kampanie proszczepienne zaczną męczyć odbiorców zamiast zachęcać. Jeśli poddanie się procedurze pozostanie dobrowolne, nieprzekonani nigdy nie przyjmą szczepionki. Jeśli natomiast wprowadzony zostanie przymus szczepienia, cóż sprawność naszej administracji nie wymaga chyba komentarza.
Po czwarte, że pracujący u nas obcokrajowcy również zostaną zaszczepieni.
Po piąte, że w okresie akcji szczepień nie dojdzie do mutacji wirusa w taki sposób, iż szczepionka utraci skuteczność.
Po szóste, że odporność uzyskana dzięki szczepionce będzie trwała dłużej niż kilka miesięcy. Informacje o zanikaniu odpowiednich przeciwciał u ozdrowieńców niestety nie napawają optymizmem w tym zakresie.
Po siódme, że wszyscy wytrzymamy kolejne miesiące bez możliwości dorabiania się, korzystania z mniej lub bardziej codziennych rozrywek i utrzymywania kontaktu z wieloma bliskimi osobami, że nie dojdzie do załamania gospodarczego i w konsekwencji do buntu przeciw władzy, który zaburzyłby sprawność akcji szczepień.
Oczywiście można powiedzieć, że wszystko powyższe nie ma znaczenia, skoro dzienna liczba osób zaszczepionych może jeszcze wzrosnąć. Zgadza się, ale o ile? O 100%? Wówczas codziennie – czyli we wszystkie dni tygodnia, święta, wakacje, długie weekendy itd. – musiałoby się szczepić ponad 50 tys. osób. A i wtedy akcja potrwa co najmniej rok.
Szybkie pozbycie się SARS-COV-2 dzięki samym szczepionkom nie wydaje się więc realne i z jednej strony rząd chyba o tym wie, skoro zamierza przedłużyć restrykcje. Z drugiej strony przez wiele tygodni premier i ministrowie zapewniali społeczeństwo, iż szczepionka wszystko zmieni, pozwoli na powrót do normalności. Robili wrażenie jakby zdawali sobie sprawę ze szkodliwości decyzji rządu podejmowanych w ciągu 2020 r. i tylko czekali na pretekst do odwołania stanu epidemii. Dlatego podkreślali tymczasowy charakter obecnego trybu funkcjonowania państwa. Ta sprzeczność pokazuje, moim zdaniem, przyzwyczajenie się polityków do działania na skróty. Sprawowanie władzy poprzez rozporządzenia, bez zabawy w tryb parlamentarny, analizy skutków regulacji, konsultacji i innych „imposybilizmów” jest bardzo wygodne. Ponadto wprowadzenie dowolnego rozwiązania, choćby najbardziej absurdalnego, nieprzemyślanego albo antydemokratycznego, łatwo uzasadnić przed społeczeństwem przerażonym z powodu trwania epidemii, o ile w ogóle ktokolwiek dane posunięcie zauważy.
Być może taki właśnie jest powód odepchnięcia przez rządzących deski ratunku dla naszej gospodarki, zdrowia psychicznego i fizycznego niezwiązanego z COVID-19, relacji rodzinnych i przyjacielskich oraz innych obszarów życia, jaką byłoby stopniowe wycofywanie się z restrykcji wskutek propagandowego „sukcesu akcji szczepień”. A może po prostu politycy nie mają pomysłu na kierowanie Polską w normalnych warunkach, więc utrzymują alarm epidemiczny, aby uzasadnić swoje trwanie na stanowiskach?