Jako jedyny w historii, 17 stycznia 1940 r., z aresztu Gestapo przy alei Szucha w Warszawie uciekł w brawurowy sposób Kazimierz Kott, ps. Światowid, dowódca Wydziału Bojowego Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej, jednej z największych organizacji podziemnych ówczesnej Warszawy, liczącej nawet trzy-cztery tysiące konspiratorów. Przywołuję fragmenty autobiograficznych wspomnień „Z otchłani” mojego ojca – Tadeusza Płużańskiego, który był członkiem PLAN.
PLAN prowadził sabotaż, drukował ulotki, podtrzymujące Polaków na duchu, jako pierwszy „gazował” kina. Początkowo do organizacji należeli: Tadeusz Zawadzki „Zośka”, Jan Bytnar „Rudy” i Aleksy Dawidowski „Alek”. Zresztą PLAN scalił się potem z ZWZ/AK.
Ojciec opisuje historię w trzeciej osobie – jako Jurek Radwan:
„Jurek zgodnie z rozkazem, po wykonaniu zadania [zaprzysiężeniu nowych członków PLAN] idzie zaraz meldować o tym Światowidowi, którego jest adiutantem. Adres oczywiście zna dobrze – Wilcza 13, z bramy na lewo, pierwsze piętro. Tam jest punkt kontaktowy, zdaje się w mieszkaniu dziewczyny Kazika (bo tak Światowid prywatnie ma na imię). Jurek już przekracza wejściową bramę, już chce skręcić na lewo na schody, gdy niespodziewanie zaczepia go starszy wiekiem mężczyzna, z miotłą w ręku, z pewnością tutejszy dozorca.
– A pan do kogo? Do Zdrojewskiego? – jak najgłośniej odpowiada za Jurka. – Tu taki nie mieszka…
A pochyliwszy się nieco ku chłopcu szepcze:
– Spieprzaj pan, tam na górze gestapo… – i spokojnie kończy zamiatanie bramy”.
We wspomnieniach „Z otchłani” czytamy dalej:
„Jurek ze względów konspiracyjnych nie ma pojęcia, co się stać mogło z jego przyjaciółmi z organizacji. To są starzy harcerze, dzielni, nieskalani, zwłaszcza Funiek i Dydek [„Funiek” – Stefan Emich; „Dydek” – Jan Lewandowski: harcerze, maturzyści z czerwca 1939 r. w Liceum im. Tadeusza Czackiego W Warszawie. Aresztowani z grupą „Światowida”, rozstrzelani 2 kwietnia 1940 r. w Palmirach]. Ten Kazik Światowid to pistolet, jakich mało… Co się stało?”
Włodzimierz Kłosiewicz – tak jak „Funiek” i „Dydek” – kolega taty z Czackiego, którego ojciec i siostra należeli od dawna do służby więziennej, a w czasie niemieckiej okupacji współpracowali z polskimi organizacjami podziemnymi, tak relacjonował:
„Wiem, jak wpadła grupa „Światowida”. Jednej niedzieli lutowej wybrali się w kilka osób do Puszczy Kampinoskiej po broń zakopaną w czasie kampanii wrześniowej. Zaangażowali kierowcę z samochodem dostawczym, też z organizacji i pojechali. Wyobraź sobie, że gestapo już na nich czekało, bo ten kierowca okazał się zdrajcą. Niemcy otoczyli ich nieuzbrojonych ze wszystkich stron, zakuli w kajdanki i zawieźli najpierw do gestapo w Alei Szucha, potem do mokotowskiego więzienia. „Światowid” został na Szucha”. (…)
Aresztowana jest cała rodzina Emichów, w których podwarszawskim majątku odbywały się odprawy i szkolenia, i gdzie zamelinowana była drukarnia; Helena i Tadeusz Emichowie [rodzice Stefana i córek – Zofii i Marii. Aresztowani w związku ze sprawą „Światowida”. Tadeusza Emicha Niemcy rozstrzelali 2 kwietnia 1940 r. w Palmirach, a Helenę Emich 14 kwietnia 1940 r. w tym samym miejscu. Córki Maria i Zofia przeszły obóz koncentracyjny w Ravensbrück]. Z rodziny Lewandowskich poszła do więzienia, poza naszym Dydkiem, jego matka i brat Maciek [Maciej Lewandowski, student Politechniki Warszawskiej, zmarł w niemieckim obozie koncentracyjnym Stutthof]. Główni oskarżeni śledztwo mieli wyjątkowo ciężkie. Moja siostra, pracująca w szpitalu więziennym widziała ich strasznie zmasakrowanych. Wszystkim grozi śmierć i chyba nikt się nie wywinie. Tymczasem, jak mówiłem, „Światowid” pozostał na Szucha. Bili go i torturowali przez kilka dni, ale wytrzymał. To jest niesamowity facet, silny i twardy. Aż któregoś dnia uciekł.
– Jak to uciekł…? Z Alei Szucha nie ma ucieczki.
– A jednak jest. Wiem od naszych z Pawiaka i Mokotowa, bo to się rozeszło… Po jednym takim śledztwie „Światowid” zażądał doprowadzenia do ubikacji. Dyżurny gestapowiec uwolnił mu ręce z kajdanek, a musisz wiedzieć, że oni biją skutego, i wypuścił go do toalety. Nie domknął drzwi. Wówczas Światowid zatrzasnął je od środka i przecisnąwszy się przez małe okienko, znalazł się na dziedzińcu. Nim wachman się zorientował i narobił alarmu, on był już na ulicy, bo udało mu się przejść przez bramę miedzy dwoma SS-manami. (…) Odszedł kawałek, a potem wskoczył do przejeżdżającej dorożki… i już go nie było… Zrobił się straszny raban. Gestapo szalało. Wymyślili bajeczkę, że to był Żyd, który zamordował polskie dziecko. Już następnego dnia porozklejali plakaty z jego zdjęciem i odpowiednim napisem, obiecującym wysoką nagrodę, ale go nie dostali. On się głęboko zamelinował, ale potrzebuje pomocy. Chodzi o lewe dokumenty i przerzut za granicę.
– Niestety, ta wielka wsypa PLAN-u, w której oni wpadli przecięła i moje kontakty. Spróbuję, ale nie wiem, czy się coś uda. Jurkowi się nie udało, ale Światowid przedostał się za granicę, podobno aż do Londynu. Z Wielkiej Brytanii, skąd powrócił do kraju. Znalazł się na terenach zajętych przez Armię Czerwoną, zginął w nieznanych okolicznościach.”
Kazimierz Kott kontynuował działalność konspiracyjną we Lwowie, m.in. brał udział w akcjach wysadzania w powietrze sowieckich transportów kolejowych wiozących do Niemiec surowce i żywność zgodnie z umową Ribbentrop-Mołotow. Schwytany przez NKWD, został zamordowany prawdopodobnie późną jesienią 1940 r.
Włodzimierz Kłosiewicz mówi dalej mojemu ojcu Tadeuszowi Płużańskiemu (książkowemu Jurkowi Radwanowi):
„Z pewnością nie wiesz, że Niemcy wybrali sobie miejsce masowych egzekucji w Puszczy Kampinoskiej, niedaleko wsi Palmiry. Wywożą tam całe grupy więźniów politycznych z Pawiaka i Mokotowa. I rozwalają. Jutro też będzie transport do Palmir, a w nim ludzie ze sprawy „Światowida”… (…)
Jurek oczekuje chwilę, aż ostatnia „buda” przejedzie, a potem rusza w ślad za nią w bezpiecznej dla siebie odległości. Jadą po piaszczystej i miejscami wyboistej drodze jeszcze kilka kilometrów, aż od przodu pada komenda: – Halt!
Rozciągnięty wąż ciężarówek kurczy się i maleje, a z rozchylonych plandek wyglądają najpierw głowy, a następnie całe postacie mężczyzn, najwyraźniej zdezorientowanych, w osłupieniu wpatrzonych w leśny gąszcz.
A las w tym miejscu Kampinoskiego Parku Narodowego jest dorodny, z przewagą sosen, gdzieniegdzie przetykany białymi sukienkami brzóz, kryjących się wstydliwie wśród ciemnych konarów i gęstego zielonego poszycia.
SS-mani z eskorty, ze zręcznością zawodowych oprawców, wykręcają każdemu ze skazańców ręce do tyłu, błyskawicznie je wiążą i z pomocą kolegów zakładają czarne opaski na oczy. Zaskoczenie więźniów jest widocznie wielkie, bo żaden z nich się nie broni, a gdy popychani przez Niemców stają w uporządkowanej kolumnie, nie ma już czasu, ani możliwości na stawianie oporu.
Ruszają w głąb lasu. Każdy SS-man prowadzi jednego więźnia pod ramię, podtrzymuje go troskliwie, gdyby, idąc z zawiązanymi oczami, potknął się lub zachwiał. Chwilami część tej długiej kolumny znika Jurkowi z pola widzenia. Chwilami całość na moment przystaje, jakby dając słabszym możliwość zrównania się z pozostałymi. Czoło kolumny osiąga niewielką polanę otuloną z dwóch stron niewysokim nasypem, na wzrost mężczyzny. U podnóża nasypu żółci się świeżo wykopany długi na kilkadziesiąt metrów rów, mogący skryć leżącego człowieka. Cisza panuje zupełna, tylko słychać świergot ptaków i szelest leciutko poruszanych wiatrem liści.
– Rany boskie…! – burzy się wszystko w Jurku. – Dlaczego żaden z nich nie walczy, nie stawia oporu… Przecież wiedzą, że to śmierć.
Postacie ofiar i oprawców rysują się dokładnie z oddali. Jurek rozpoznaje wśród nich kolejno swego przyjaciela Fuńka, jego ojca, Tadeusza, a na końcu kolumny Dydka, który jakby odstawał od reszty. Funiek się szarpie, gdy zakładają mu opaskę, broni się przed wzięciem go przez SS-mana pod rękę, ale ściśnięty przez dwóch oprawców jakby rezygnuje z oporu. Podnosi wyżej niż zwykle głowę i pokazuje, jak się umiera z godnością… Dydek wyraźnie kuleje, a chwilami zwisa Niemcowi na ramieniu. Tadeusz Emich trzyma wysoko twarz ozdobioną wspaniałym wąsem i tak postępuje w milczeniu ku śmierci w dumnym geście walki i rozpaczy. Komenda:
– Halt! – wstrzymuje ten pochód zbrodni i śmierci. A po chwili – legt an – i w sekundę – Feuer!
Ostry trzask strzałów miesza się z krótkim, przerażonym piskiem ptactwa. A oni stoją jeszcze prosto przez ułamki sekund, jakby chcieli pokazać, że dalej żyją, żyć będą… A potem… Potem każdy kuli się w sobie, maleje, obsuwa powoli… i pada skurczony, zapylony piachem, związany niby Samson, groźny dla morderców nawet po fizycznej śmierci. (…)
Nie ma w tym lesie nawet wierzb płaczących, zdolnych listkowymi łzami wyrazić bezmiar nieszczęścia tych ludzi i tego Narodu… Nie ma więc żadnych łez…
Tylko sosny, niezbyt wysokie, a pnące się ponad własne możliwości, tylko brzozy jaśnieją bielą nie ślubnych, a śmiertelnych welonów, tylko gdzieniegdzie twarde dęby szepczą nad zwłokami bohaterów równie wytrwałych i niezwyciężonych, jak one same, chociaż pokonanych w nierównej walce. Tylko liście drzew i igły poruszane wiatrem szumią requiem aeternam zwyczajnie i szczerze, a ziemia, o którą walczyli i za którą polegli przyjmuje ich ciała, zasypuje oczy i utula do długiego snu”.
Tadeusz Płużański