Śpieszmy się czytać teksty na Facebooku

Maciej Eckardt12 stycznia, 20218 min

Kto z Facebookiem wojuje, od Facebooka ginie, chciałoby się rzec po tym, jak największy portal społecznościowy świata „zbanował” Donalda Trumpa. Podobnie zresztą jak Twitter, który trwale zawiesił konto wciąż urzędującego prezydenta USA. I choć jest to sytuacja bezprecedensowa (nie mamy pana konta i co nam pan zrobi), to jednak nie powinniśmy być nią zaskoczeni. Ba, paradoksalnie powinniśmy się z niej cieszyć, gdyż jeśli ktokolwiek miał jeszcze jakiekolwiek złudzenia, czym się kierują Facebook i Twitter, to właśnie powinien się ich pozbyć.

Amerykańskie media społecznościowe przestały być tym, co zapowiadały, kiedy rozpoczynały swoją działalność, a więc nieskrępowaną i wolną platformą wymiany myśli i poglądów, nawet tych najbardziej absurdalnych. Po deklaracjach tych nie pozostał nawet ślad, o czym każdego dnia przekonują się tysiące banowanych użytkowników Twittera i Fecbooka, ośmielający się wyrażać poglądy, niekoniecznie mieszczące się w labilnych granicach poprawności politycznej i obyczajowej.

Ktoś mógłby w tym miejscu zauważyć, że przecież wolność słowa została zapisana w pierwszej poprawce do konstytucji USA równo 230 lat temu, a to daje gwarancję, że władze w Ameryce nie wprowadzą żadnych ustaw ograniczających wolność słowa lub prasy. To fakt. Tyle, że Facebook i Twitter nie są rządem, a prywatnymi spółkami. To oznacza, że niewiele da się tutaj zrobić.

Budowana od lat sieć mediów społecznościowych, to światowy ewenement. Setki milionów ludzi z własnej nie przymuszonej woli zbudowało i wciąż buduje potęgę firm Facebook Inc. i Twitter Inc., które dzisiaj rzuciły rękawicę najpotężniejszemu państwu. Dlaczego to zrobiły? Bo mogły. Dlaczego mogły? Bo są dzisiaj największym na świecie dostarczycielami informacji, mogącymi w czasie rzeczywistym dyrygować nastrojami społecznymi oraz wpływać na to, komu i jaką informację dostarczyć lub kogo takiej informacji pozbawić.

Pomimo czynionych wielokrotnie prób, w tym przesłuchań przed senacką komisją sprawiedliwości, Senatowi, ani rządowi Stanów Zjednoczonych nie udało się skłonić Marka Zuckenberga (FB) oraz Jacka Dorseya (T) do jakiejkolwiek spolegliwości i ustępstw. Dlaczego? Bo Mark Zuckenberg i Jack Dorsey mogą sobie na to pozwolić. Bo nie ma dzisiaj na świcie żadnej poważnej instytucji, gazety, telewizji, rozgłośni lub portalu, które nie planowałyby swojej polityki informacyjnej czy rozwoju w oparciu o media społecznościowe, których właścicielami są właśnie ci panowie.

Setki tysięcy redakcji na całym świecie zdobywa nowych widzów, czytelników i słuchaczy dzięki obecności na Twiterze i Facebooku. To tam ludzie na bieżąco dowiadują się, co mają im do zaoferowania media, które zalajkowali. Tak się bowiem składa, że widzowie, słuchacze i czytelnicy najpierw są zestrojeni ze swoimi mediami społecznościowymi, a dopiero potem za ich sprawą kierowani są do mediów tradycyjnych. Słowo „kierowani” nie jest użyte tutaj przypadkowo. Media społecznościowe to dzisiaj śluza, za pomocą której reguluje się obrót informacją.

Ktoś mógłby się w tej chwili  żachnąć, że przecież nikt nikogo na siłę w tych mediach nie trzyma i że każdy może szukać informacji poza nimi. Owszem, to prawda. Tyle, że w przypadku polityki byłoby to działanie nieracjonalne. Dopóki social media są skutecznym instrumentem wpływania na wyborców, o tyle żaden poważny polityk nie zrezygnuje z ich pośrednictwa w docieraniu do wyborców i opinii społecznej. Korzystał z tego obficie Donald Trump, który był pod tym względem najbardziej aktywnym prezydentem. Jak się mogliśmy się przekonać, do czasu.

Kiedy okazało się, że media społecznościowe, a w zasadzie ich właściciele mają poglądy, prezydent najpotężniejszego państwa z nich zniknął. W jednej chwili stracił nie tylko kontakt z milionami swoich wielbicieli, ale przede wszystkim przestał być w ogóle słyszany w miejscach, skąd setki milionów ludzi pobiera informacje. Dla tak rozgadanego prezydenta było to z pewnością zaskoczenie, choć przecież już wcześniej zgrzytało na linii Trump – media społecznościowe. Ale zaskoczeni mogą być także inni politycy, niekoniecznie prawicowi, bo okazało się, że wolność w mediach społecznościowych ma jednak swoje granice. Granice, dodajmy, wytyczane po uważaniu.

Państwo czytacie ten tekst być może właśnie na Fecebooku. Ale nie miejcie Państwo złudzeń, jeśli facebookowym cenzorom drgnie powieka przy jego czytaniu lub dowiedzą się o nim od jakiegoś lewackiego sygnalisty, jutro tego tekstu nie będzie. Śpieszmy się zatem, parafrazując ks. Twardowskiego, czytać teksty na Facebooku, tak szybko odchodzą.

Maciej Eckardt

Udostępnij:

Leave a Reply

Koszyk