„Jedynym kandydatem Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego na stanowisko Pierwszego Prezesa jest sędzia Wróbel. Pozostałych, którzy nie uzyskali większości głosów, nie należy traktować jako kandydatów. Powołanie któregokolwiek z nich przez PAD będzie złamaniem Konstytucji” – napisał na Twitterze szef PO Borys Budka.
Przypomnijmy, kim jest Borys Budka. To polski prawnik, radca prawny, doktor nauk ekonomicznych, nauczyciel akademicki, samorządowiec i polityk, poseł na Sejm VII, VIII i IX kadencji, w 2015 minister sprawiedliwości, w latach 2016–2020 wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej, od 2019 przewodniczący klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej, od 2020 przewodniczący Platformy Obywatelskiej. Jego życiorys i wykształcenie wskazuje, że Budka powinien znać przynajmniej postawy prawa. Również te dotyczące Sądu Najwyższego, przecież był ministrem sprawiedliwości.
Sędziowie Sądu Najwyższego po długich obradach wyłonili pięcioro kandydatów na I prezesa Sądu Najwyższego. Zostali nimi sędziowie Sądu Najwyższego: Leszek Bosek, Tomasz Demendecki, Małgorzata Manowska, Joanna Misztal-Konecka i Włodzimierz Wróbel. Głosowało 95 sędziów. Wszystkie głosy były ważne. Zgodnie z prawem lista kandydatów ma zostać przekazana prezydentowi, który wybierze I prezesa Sądu Najwyższego.
Niestety zdaniem Budki, jedynym kandydatem Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego na stanowisko I Prezesa jest sędzia Włodzimierz Wróbel, z kolei pozostałych „nie należy traktować jako kandydatów”. Powołanie któregokolwiek z nich przez prezydenta miałoby być „złamaniem konstytucji”. Polityk uważa, że wynika to z faktu, iż tylko sędzia Wróbel uzyskał głosy większości zgromadzonych.
Wystarczy przejrzeć zasoby Internetu, by przekonać się, o niekompetencji przewodniczącego PO Borysa Budki. Przytoczmy fragment tekstu z „Dziennika Gazety Prawnej” z 2010 r.: „Stanisław Dąbrowski i Lech Paprzycki są kandydatami na pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. W czwartek Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN przedstawiło ich prezydentowi RP, który powoła jednego z nich na 6-letnią kadencję zaczynająca się w październiku. W wyniku wyborów spośród sędziów SN Dąbrowski z Izby Cywilnej SN (do niedawna przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa) dostał 47 głosów, a Paprzycki (prezes Izby Karnej SN) – 34 głosy”.
W 2010 r. przedstawiano prezydentowi jedynie dwóch kandydatów. Nie wiemy dokładnie, ilu sędziów głosowało i ilu było kandydatów. Ale logika i matematyka dowodzi, że albo Stanisław Dąbrowski dostał ponad 50 proc. głosów, a reszta kandydatów – siłą rzeczy – poniżej tej granicy, albo połowy głosów nie dostał nikt.
Podobna sytuacja miała miejsce podczas wyłaniania kandydatów na I prezesa SN w 2014 r. Tu już dokładnie wiemy, ilu sędziów głosowało. Oto fragment z „Rzeczpospolitej”: „81 sędziów SN wytypowało wczoraj dwóch kandydatów na swojego prezesa. Wyboru na sześcioletnią kadencję dokona prezydent. Oboje kandydaci są oczywiście sędziami Sądu Najwyższego, ale też profesorami. Ich kandydatury już przesłano prezydentowi. W wyborze kandydatów biorą udział wszyscy czynni sędziowie SN (głosowało 81). Oddanie głosu polega na zakreśleniu kółkiem liczby porządkowej przy nazwisku kandydata. Za wybranych uważa się tych, którzy otrzymali w kolejności największą liczbę głosów”.
W 2014 r głosowano w ten sam sposób jak teraz, czyli poprzez wskazanie jednego kandydata z listy i zakreślenie jego numeru kółeczkiem. To oznacza, że przynajmniej jeden kandydat (jeśli drugi z nich dostał ponad 50 proc. głosów), albo nawet żaden z nich, też nie mieli za sobą większości sędziów. Nie możliwe jest uzyskanie powyżej 50% głosów przez więcej niż jednego kandydata. Wynika to z podstaw matematyki, o których nieznajomość nie podejrzewamy posła Budki.
Taki przebieg zdarzeń potwierdził też sam Sąd Najwyższy, który wydał w tej sprawie komunikat. „Wykonując swoje kompetencje Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego przeprowadziło postępowanie w sprawie przedstawienia kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Zgodnie z § 7 regulaminu w sprawie wyboru SN za wybranych uważa się dwóch kandydatów, którzy otrzymali w kolejności największą liczbę głosów” – brzmi adekwatny fragment.
Nasuwa się pytanie: dlaczego wobec tego ani poseł Budka, ani reszta Platformy w 2010 i 2014 r. nie protestowali. Czy dlatego, że wtedy to byli „ich” kandydaci, a teraz „ich” nie są wszyscy? Proszę sobie samemu na to pytanie odpowiedzieć.