Relacje polsko-niemieckie zawsze były napięte, zawsze cechowały je potężne emocje. Teraz znów mamy przesilenie. Niemcy ryzykując rozpad Unii Europejskiej chcą nas wychowywać grożąc odebraniem należnych nam z budżetu UE pieniędzy. I co najgorsze mogą liczyć na wsparcie… polskich polityków, którzy na złość mamie odmrożą sobie uszy.
To jest coś niebywałego, niespotykanego nigdzie na świecie. Spora część polskiej opozycji naprawdę szczerze ucieszyłaby się, gdyby Polsce odebrano należne nam pieniądze. W myśl zasady, że im gorzej, tym lepiej, strzelają szampany wszędzie tam, gdzie rząd PiS jest oceniany jako gorsze zło, niż ubożenie Polaków, kolonializowanie naszej gospodarki i wasalizowanie polskiej polityki międzynarodowej. Trudno w to uwierzyć, ale naprawdę istnieje całkiem spory zbiór polskich polityków, dla których dobro kraju jest mniej ważne niż potrzeba uderzenia w przeciwnika politycznego będącego przy władzy. Władzy – co bardzo istotne – drugi raz z rzędu objętej w wyniku demokratycznych, wolnych i przez nikogo niekwestionowanych wyborach.
Rzekomi demokraci najgłośniej krzyczą przeciwko demokratycznie wybranej władzy, przedziwne to zjawisko. Ale hipokryzja jest immanentną częścią polityki, a niczym nieskrępowany instynkt samobójczy to jednak jest pewna ciekawostka i nowość. W światowej polityce takie indywidua jak Donald Tusk i reszta to absolutnie wyjątkowe zjawiska. Ich determinacja w szkodzeniu własnej ojczyźnie jest przedziwna. Jeszcze mniej zrozumiałe jest to, że znajdują oni poklask u co piątego, a może nawet i u co czwartego Polaka. Rozważając naszą trudną historię ostatnich powiedzmy dwustu lat widzimy doskonale, że to stała tendencja. Zawsze niestety była spora część rodaków, którzy dla pieniędzy, zaślepieni własnymi kompleksami i cudzymi pochwałami albo z jeszcze innych, sobie tylko znanych powodów podpisywali folkslisty, zapisywali się do partii i czytali po nocach Lenina, mówili głośno, że polskość to nienormalność.
Nie lubię Niemców. Nie w sensie poszczególnych obywateli tego pięknego kraju, ale jako całości, jako narodu i jako państwa. Sto lat już minęło od kiedy Winston Churchill powiedział, że „Niemcy powinno się bombardować co 50 lat, profilaktycznie, bez podania przyczyny”. Niczego nie chcę sugerować, ale od 1945 roku minęło już 76 lat…
Spróbujmy sobie dzisiaj wyobrazić takie pytanie w jakimś popularnym teleturnieju: kto jest autorem słów „Wszystko co polskie w tym kraju, oznacza tylko brud, wszy i kiepskie drogi”? Wśród odpowiedzi: Donald Tusk, Maciej Stuhr, Radosław Sikorski i Hans Frank.
W finale mogłoby pojawić się inne pytanie, w podobnym stylu. Kto jest autorem instrukcji: „Należy zwrócić uwagę na to, ażeby dla Polaków pozostała tylko literatura kryminalna, krótkie opowiadania bez wartości i tym podobne rzeczy rozrywkowe”? Odpowiedzi do wyboru: właściciele Empiku, dyrekcja TVN, rząd Generalnej Guberni.
Niestety pogodziliśmy się z niemiecką wizją nas samych. Nie wszyscy oczywiście, ale spora i głośna część. Jej największym problemem jest to, że od kilku lat przy władzy jest grupa ludzi, którzy mają w nosie interesy i opinie Niemców. W jakim stylu, z jaką finezją i skutecznością wprowadzają w życie swoje pomysły to temat na zupełnie inną rozmowę. Ale im głośniej słychać z Berlina wycie, tym bardziej powinniśmy bronić działań i ludzi upierających się przy polskiej racji stanu.
Mamy do czynienia z ewidentnym i kłującym w oczy przesileniem w relacjach polsko-niemieckich, które nasi oponenci chcą przedstawiać jako konflikt polsko-unijny albo jeszcze perfidniej: polsko-polski. Jeśli wygramy ten spór – wedrzemy się siłą do grona dosłownie kilku europejskich krajów, które trzymają karty w swoich rękach. Jeśli zaś przegramy, to albo czeka nas polexit, albo co gorsza łatka frajerów, którzy nadają się tylko roli wasali.
Paweł Skutecki
Felietony i komentarze nie zawsze odzwierciedlają poglądy i opinie redakcji.