Rekonstrukcje historyczne

Stanisław Michalkiewicz6 sierpnia, 202013 min

Od pewnego czasu weszły w modę tak zwane „rekonstrukcje historyczne”, które polegają na tym, że ich uczestnicy odgrywają historyczne wydarzenia. Wymaga to od nich wiele staranności i pomysłowości.

W Koszalinie poznałem zawodowego wojskowego, który z wielką pasją uczestniczy w historycznych rekonstrukcjach z udziałem husarii. Pochwalił się, że ma już zbroję i siodło, a także wilczą skórę na grzbiet.  Problem natomiast miał z koniem. Nawet nie dlatego, że husarskie konie były szczególnego rodzaju i nie wolno było sprzedawać ich za granicę. Teraz o tym nie ma oczywiście mowy, ale nawet zwyczajny koń, to spory wydatek jak na podoficerską gażę, a przecież dochodzą dodatkowe, stałe wydatki, na stajnię, wyżywienie, kowala i weterynarza. W Warszawie przed kilkoma laty, kiedy moja starsza córka kupiła do spółki z koleżanką konia, to kosztowało to około 700-800 złotych miesięcznie, ale teraz pewnie znacznie więcej, bo skoro mamy wzrost gospodarczy, to i ceny idą w górę.  Więc mój wojskowy miał problem, bo z jednej strony – cóż to za husarz bez konia, tym bardziej, że raz na miesiąc umawiali się na ćwiczenia  rozmaitych manewrów ciężkiej jazdy – ale z drugiej – już nie bardzo go było stać  na taki wydatek. Wspominam o tym, żeby pokazać, że z zainteresowaniem historią wcale nie jest tak źle, przynajmniej w środowiskach ludzi normalnych, to znaczy – nie dotkniętych żadnymi zboczeniami płciowymi, bo ci – wiadomo; myślą tylko o tym, co by tu zerżnąć, albo komu się nadstawić, więc do innych spraw ani nie mają już ani głowy, ani czasu.

Ale obok historycznych rekonstrukcji zwyczajnych, mamy również historyczne rekonstrukcje polityczne. Nasz nieszczęśliwy kraj przerabia właśnie jedną z nich, mianowicie historyczną rekonstrukcję przedwojennej sanacji. Wprawdzie sanacja zachowywała demokratyczną fasadę, ale niezależnie od tego, kto był prezydentem, czy premierem, wiadomo było, że najważniejszą osobą w państwie jest Józef Piłsudski, który tych wszystkich dygnitarzy wzywał do siebie do Belwederu i niekiedy brutalnie rugał. Pisze o tym z rozbrajającą szczerością w swoich “Strzępach meldunków” generał Felicjan Sławoj-Składkowski, który w swoim czasie, to znaczy – do roku 1939 – był nawet premierem. Pozycja Józefa Piłsudskiego była zatem bardzo podobna do obecnej pozycji Jarosława Kaczyńskiego, który formalnie jest prostym posłem, ale faktycznie tych wszystkich dygnitarzy nakręca według swego widzimisię. Nie byłoby może w tym nic złego, gdyby nie to, że sanacja była ruchem etatystycznym, a w porywach nawet socjalistycznym, co wyrażało się między innymi w systematycznym podporządkowaniu wszystkich dziedzin życia, z gospodarką na czele, „państwu”, czyli tak naprawdę – biurokratycznemu aparatowi państwowemu, na którego szczycie zasiadali “pułkownicy”, często beż żadnego przygotowania. Pozornie wszystko wyglądało znakomicie, bo i Gdynia i COP, ale ówczesna propaganda, której przykładem była „Sztafeta” Melchiora Wańkowicza, pokazywała tylko jedną stronę medalu, to znaczy to, co było widać. Ale – jak pisał Fryderyk Bastiat w swojej broszurze „O tym, co widać i o tym, czego nie widać” – te wszystkie wielkie osiągnięcia miały swoją cenę. Były one bowiem kosztowne, a mogły być finansowane z tych gałęzi gospodarki, które przynosiły dochody. W Polsce taką dziedziną było tylko rolnictwo. Toteż było ono eksploatowane do granic możliwości i gdyby nie wojna i powojenna komuna, to zdecydowana większość majątków ziemiańskich i tak przeszłaby na własność państwa za zaległości podatkowe. Zwolennikiem takiego finału był minister rolnictwa Juliusz Poniatowski, którego również komuniści pochowali w Alei Zasłużonych. Ten kierunek etatystyczny znalazł swój wyraz również w konstytucji kwietniowej z 1935 roku, której art. 4 pkt. 1 głosił, że „w ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”, co oznaczało, że poza „państwem”, to znaczy – poza ramami wyznaczonymi przez państwową biurokrację nie ma życia i być nie może. No i teraz też, również pod pretekstem epidemii, obserwujemy proces stopniowego – również ekonomicznego – uzależniania obywateli od „państwa”, czyli od biurokracji, która rozrasta się nieustannie, bez względu na to, czy rządzi obóz „dobrej zmiany”, czy obóz zdrady i zaprzaństwa.

Ale polityczna rekonstrukcja historyczna objawia się nie tylko w odgrywaniu sanacji – bo sanacja  ma charakter lokalny – ale również w postaci „fołksfrontu”. W latach 30-tych Związek Sowiecki przygotowywał się do okupacji Europy, a takim zamiarom zawsze trzeba nadać pozór moralnego uzasadnienia, również gwoli oduraczenia naiwnych, którzy myślą, że to wszystko naprawdę. Toteż Stalin proklamował walkę z „faszyzmem”, polecając swojej agenturze, czyli partiom komunistycznym na Zachodzie, złagodzenie rewolucyjnej retoryki, by mogły stanąć na czele obrońców demokracji. To właśnie był „fołksfront”, czyli front ludowy. Celowo używam żydowskiej, żargonowej nazwy, bo w tych „fołksfrontach” pierwsze skrzypce grała żydokomuna, podporządkowując „walkę o demokrację” potrzebom sowieckiej ekspansji.

Jak wiadomo, pod koniec lat 60-tych nastąpiła zmiana rewolucyjnej strategii, to znaczy – odejście od strategii bolszewickiej na rzecz tzw. „marksizmu kulturowego”. Cele komunistycznej rewolucji oczywiście się nie zmieniły; pierwszym celem pozostało wyhodowanie „człowieka sowieckiego”, a drugim – stworzenie mu sztucznego środowiska w postaci państwa totalitarnego, w którym mógłby funkcjonować w charakterze „nawozu historii”. Państwo totalitarne charakteryzuje się m.in. tym, że nie toleruje żadnej władzy poza własną, a więc np. władzy rodzicielskiej, czy religijnej. Komunistyczne państwo totalitarne, podobnie zresztą, jak każde inne państwo totalitarne, jest narzędziem sprawowania władzy nad większością przez mniejszość – w tym przypadku – przez żydokomunę. Ale o tym oczywiście nie wolno głośno mówić, natomiast głośno wypada mówić o konieczności obrony demokracji, najlepiej w ramach “fołksfrontu”, w którego awangardzie po staremu jest żydokomuna. W Polsce – w postaci środowiska „Gazety Wyborczej”. Ale skoro „fołksfront” na „bronić demokracji”, to nasuwa się pytanie – przed kim? Wyjaśnił to w roku 2000 niemiecki kanclerz Gerhard Schroeder, oznajmiając w Gnieźnie delegacji premierów państw Europy Środkowej, że Unia Europejska będzie zwalczała „agresywne nacjonalizmy”.  To z jednej strony oczywista oczywistość, bo nacjonalizmy, zwłaszcza „agresywne”, rozsadzałyby Unię Europejską, pomyślaną wszak jako IV Rzesza, czyli polityczna realizacja ambicji nacjonalizmu niemieckiego. Ale o tym też nie wolno głośno mówić, więc głośno potępia się wszelkie nacjonalizmy – z wyjątkiem żydowskiego. Żydowski nacjonalizm w związku z tym nie musi się nawet konspirować i chociaż Żydzi, a zwłaszcza – żydokomuna – energicznie zwalczają „nacjonalizmy” w krajach swojego osiedlenia, to sami organizują się na zasadzie narodowej. Dla przykładu: „Gazeta Wyborcza” niezmiennie potępia hasło „Polska dla Polaków”, podczas gdy izraelski Kneset całkiem niedawno proklamował Izrael „państwem narodu żydowskiego”. Zatem – Izrael dla Żydów, ale Polska – nie dla Polaków. A dla kogo w takim razie? Nietrudno się domyślić; Polska żydokomunie też się przyda, zwłaszcza teraz, kiedy 30-letni plan obrabowania naszego kraju właśnie wchodzi w fazę wykonawczą. 

Felietony nie zawsze odzwierciedlają poglądy i opinie redakcji. 

Udostępnij:

Leave a Reply

Koszyk