Przed Sądem Rejonowym w Białymstoku ruszył dzisiaj – w Dzień Ojca – proces mężczyzny, któremu prokuratura zarzuciła m.in. bezprawne pozbawienie wolności żony i córki. Pod koniec ub. roku karze bez przeprowadzania rozprawy poddał się mężczyzna, który mu pomagał. Oskarżonego Cezarego R. nie było we wtorek w sądzie, ale proces ruszył. Nie stawiła się również jego żona, która ma w sprawie status oskarżycielki posiłkowej; na rozprawie jest jej pełnomocnik i obrońca oskarżonego.
Żeby podkreślić wagę tematu: do sądu nie przyszła ani oskarżycielka, ani oskarżony, który jest podejrzewany o to, że uprowadził żonę, „groził kobiecie”, a potem „doszło do kłótni w samochodzie, a uprowadzona kobieta wraz z dzieckiem opuściła pojazd”. Naprawdę taka jest oficjalna wersja. Przypomnijmy te wszystkie polskie „Child alerty”.
Co to właściwie jest?
Child alert w założeniu służy błyskawicznej, skoordynowanej policyjno-medialnej akcji trwającej maksymalnie dwanaście godzin, której celem jest znalezienie porwanego dziecka i zapewnienie mu bezpieczeństwa. Żeby go uruchomić, niezbędne są trzy przesłanki spełnione łącznie: musi dotyczyć zaginionego dziecka, jego zdrowie lub życie musi być zagrożone i jest wymagana zgoda opiekuna prawnego dziecka. Dodatkowo upublicznienie wizerunku nie powinno zwiększyć ryzyka krzywdy porwanego nieletniego. Jest jeszcze jeden warunek, o którym za chwilę.
Wzorcowy system wygląda tak, że na policję zgłasza się rodzic mówiąc o zaginięciu dziecka i przedstawiając mniej czy bardziej uzasadnione podejrzenie porwania. Priorytetem jest jak najszybsze ustalenie miejsca pobytu dziecka. Rusza więc koordynowana przez Wydział Poszukiwań i Identyfikacji Osób Biura Służby Kryminalnej Komendy Głównej Policji akcja, w którą włączone są służby, media, nauczyciele, organizacje pozarządowe i osoby fizyczne. Przez dwanaście godzin cała Polska (a jak trzeba to i cała Europa) szuka prawdopodobnie porwanego, a na pewno zaginionego dzieciaka.
System działa (?)
Procedura nazywa się różnie, czasem child alert, czasem amber alert – od imienia porwanej w Stanach Zjednoczonych dziewczynki, Amber Hagerman. W Europie procedura działa w szesnastu krajach Unii. W Polsce od końca 2013 roku został child alert został ogłoszony dotychczas cztery razy. Na przygotowanie infrastruktury i szkolenia Unia Europejska za pośrednictwem programu Daphne III zapłaciła nam blisko pół miliarda złotych. Z jakim efektem? W trzech czwartych – fatalnym. Zamiast poszukiwać porwanych dzieci, child alert służy do rozwiązywania sporów między rodzicami.
Maja
Pierwszy raz child alert został w Polsce ogłoszony w kwietniu 2015 roku. 10-letnia Maja została uprowadzona z Wołczkowa pod Szczecinem, a jej zaginięcie zgłosił ojciec. Szybko udało się ją odnaleźć za zachodnią granicą i zatrzymać sprawcę, który miał już na koncie uprowadzenie dziecka w Wielkiej Brytanii. Dziewczynka wróciła do rodziców. Oprócz poważnie zranionej przy próbie ucieczki nogi, nic jej się nie stało. Sukces.
Fabian
W listopadzie 2015 roku ogłoszono drugi child alert. Wersja oficjalna: zamaskowani mężczyźni porwali trzyletniego chłopca wyrywając go z rąk matki. Wersja faktyczna: ojciec zabrał synka, który sam do niego podbiegł. Problem w tym, że ojciec Fabiana to były antyterrorysta. Choć nie były spełnione przesłanki do uruchomienia procedury (było wiadomo, z kim przebywa chłopiec – widziała go matka, jego tata nie miał odebranych praw rodzicielskich i nie było najmniejszych przesłanek do podejrzeń, że chłopcu cokolwiek zagraża), przez jedenaście dni obaj byli ścigani przez policję. – Gdybyśmy od razu wiedzieli, że jest to porwanie rodzicielskie, nie wykorzystywalibyśmy child alertu – mówił później podkomisarz Konrad Gajda.
Mimo to zatrzymanie ojca Fabiana, z synkiem na tylnym siedzeniu samochodu, odbyło się w iście filmowym stylu. Na autostradzie pojawiła się blokada, funkcjonariusze z długą bronią, strzelanie ostrą amunicją w szyby auta. Tyle tylko, że policjanci musieli wiedzieć, że broń mężczyzny jest w policyjnym depozycie, a on sam nie stawiał żadnego oporu. Sebastian Nadolski przesiedział wiele miesięcy w areszcie, choć prokurator nie był w stanie postawić mu żadnych zarzutów.
Amelia
Wiosną ubiegłego roku trzeci child alert dotyczył trzyletniej Amelii i… jej matki. „Porwał” je ojciec dziewczynki. Oficjalna wersja mówiła o tym, że dwóch zamaskowanych mężczyzn uprowadziło dwudziestopięcioletnią Natalię i jej córkę spod białostockiego bloku. Zaciągnęli je do auta, a następnie odjechali. Niedługo potem policjanci w pocie czoła ustalili „hipotezę uprowadzenia rodzicielskiego” i zatrzymali całą trójkę. Tyle tylko, że według doniesień matka dobrowolnie wsiadała z dziewczynką do samochodu. Babcia nie miała wątpliwości, z kim jest wnuczka.
Podobnie jak przy poprzedniej sprawie, „sprawca” został zatrzymany, ale prokuratura miała ogromny problem z postawieniem zarzutów. Okazało się, że matka przyjechała z dziewczynką na ferie do Polski, bo Amelia urodziła się w Niemczech i tak mieszkała. Konwencja Haska (mówiąca o transgranicznych uprowadzeniach) okazała się nieskuteczna. Ojciec, mający pełnię praw rodzicielskich, wziął sprawy w swoje ręce. Skończył na długie miesiące w areszcie.
– Nie można powiedzieć, że moja żona była przeze mnie uwięziona – mówił później Cezary Rodak, ojciec Amelii. Cała rodzina podróżowała samochodem z wypożyczalni, który był wyposażony w GPS. Wypożyczony na nazwisko Cezarego. Nie ukrywali się przed nikim. Nie było najmniejszych przesłanek, że komukolwiek może dziać się krzywda.
Ibrahim
17 lutego 2020 roku został ogłoszony czwarty child alert. Matka zgłosiła porwanie dziesięcioletniego Ibrahima. Szybko się okazało, że faktycznie mieliśmy do czynienia z uprowadzeniem. Tyle tylko, że to matka porwała chłopca z Belgii, gdzie tamtejszy sąd przyznał prawo do opieki nad Ibrahimem ojcu. Polskie służby nie wpadły na pomysł, żeby to sprawdzić zanim ogłosiły child alert. Kompromitacja sięgnęła dna.
Kompromitacja
W ubiegłym roku w Europie child alert ogłoszono 35 razy. Po jednym w Polsce, Hiszpanii i Francji, cztery w Niderlandach, sześć w Grecji i… 22 w Czechach. Prawie wszystkie dzieciaki odnaleziono. System działa, dlaczego u nas jest inaczej?
W Polsce sensowną procedurę zamieniono w karykaturę. Kosztujący pół miliarda złotych system, który miał w teorii być potężną bronią wymierzoną w porywaczy dzieci mających na celu okup, morderstwo, pedofilię, stał się narzędziem w sporach między rodzicami. Skala? Rocznie jest zgłaszanych około sześciuset (!) tak zwanych porwań rodzicielskich. O ile przyjmiemy, że rodzic mający prawa rodzicielskie może porwać własnego syna czy córkę.
Nie można wylać dziecka z kąpielą, trzeba zmienić system tak, by służył temu, do czego został stworzony. Kluczowym problemem polskiej wersji child alertu jest to, że nie wiadomo kto decyduje o rozpoczęciu procedury. W innych krajach decydujący głos ma prokurator. U nas jest to naczelnik Wydziału Poszukiwań i Identyfikacji Osób Biura Służby Kryminalnej KGP. Już w marcu tematem miał się zająć kierowany przez posła Grzegorza Brauna Zespół do spraw Przeciwdziałania Alienacji Rodzicielskiej, ale ze względu na obostrzenia związane z koronawirusem do dzisiaj Sejm jest zamknięty dla strony społecznej.
Paweł Skutecki