Bóg dopuszcza zło fizyczne, aby zrealizować tyle wiadomych sobie powodów, ile jest ludzi na Ziemi, żeby przemówić do nas w nowy sposób. Co istotne, w przeżyciu zła fizycznego najważniejsza jest jego interpretacja, czyli nadane znaczenie. Człowiek wierzący powinien myśleć o pandemii jako o czasie odsłonięcia prawdy o nim samym. O doświadczeniu wiary w czasach koronawirusa rozmawia Filip Górski z o. Tomaszem Grabowskim OP, prezesem Wydawnictwa Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego „W drodze” w Poznaniu.
Tomasz Grabowski OP to dominikanin, Prezes Wydawnictwa Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego „W drodze”. Prowadzi zajęcia dydaktyczne i formacyjne w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym oo. Dominikanów.
Czas epidemii to dla wielu trudna próba. Pojawia się pytanie: „Dlaczego Bóg nam to robi?”.
To bardzo ciekawe pytanie, które trzeba rozbić na dwia mniejsze kwestie. Otóż pierwsza sprawa dotyczy tego, że tworzymy obraz Boga, który w jakiś sposób wpływa na materię. Jak miałby tego dokonać? Są dwie możliwości: Bóg oddziałuje na świat materialny, bo po prostu jest jego częścią lub steruje nim na zasadzie cudu, przechodząc ze świata duchowego do materialnego. Zgodnie z tym drugim obrazem światem materialnym niby rządzą konkretne prawa, ale Bóg co chwilę wkłada palce między zachodzące w nim procesy.
Drugie obecne w pytaniu milczące założenie brzmi: Bóg jest złośliwy. Robi nam coś na przekór. Na przekór naszemu zdrowiu, planom, bezpieczeństwu, pomyślności i tak dalej. Można osłabić to założenie i stwierdzić, że Bóg niekoniecznie jest złośliwy, ale po prostu niezrozumiały, komunikuje się z nami przede wszystkim przez „dopusty”, czyli dopuszczenie jakiegoś zła. Ludziom dużo łatwiej jest oskarżać Boga o doświadczenia zła, niż odczytać dobro jako coś pochodzące od Niego. To echo pierwszej pokusy, jakiej doświadczyli ludzie. Wąż w raju powiedział do Ewy: „Czy to prawda, że Bóg zabronił Wam jeść ze wszystkich drzew tego ogrodu?”. Sugerował, że Bóg jest kimś złym, złośliwym, a jego prawa są bezduszne – ludzie nie mogą jeść z żadnego drzewa tego ogrodu, więc zostają im korzonki. Tymczasem całe nauczanie Biblii i Jego objawienie pokazuje przecież, że jest kimś dobrym. Kimś, kto nie ma sobie nawet idei zła. To znaczy, że nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak można zrobić coś złego. Pytając o to, dlaczego Bóg nam to robi, pytamy o złośliwego Boga, który ingeruje w świat materialny. Takie są negatywne założenia, które możemy odczytać z zadanego pytania.
Co w takim razie powinno się zakładać na podstawie nauczania Kościoła?
Na podstawie nauczania Kościoła możemy założyć, że Bóg jest istotą duchową, absolutnie doskonałą, która stworzyła świat rządzony przez konkretne procesy. Czuwa nad nimi, ale rzadko ingeruje. Bieg wydarzeń pozostawia prawom natury, rzadko cudownie je zmienia. Ponadto jest Opatrznością czuwającą nad zrealizowaniem zamysłu Boga, którego celem jest zbawienie. Jeśli do tego dołożymy przekonanie, że Bóg jest dobry i dopuszcza ludzką wolność działania, to okazuje się, że odpowiedzialność za pandemię spoczywa przede wszystkim na naturalnym mechanizmie świata. Ewentualnie na ludziach, którzy przy tym mechanizmie majstrują. Nie myślę tu o inżynierii genetycznej, którą coraz więcej osób podejrzewa o odpowiedzialność za powstanie wirusa, ale w ogóle o współżyciu człowieka z naturą i o tym, jak człowiek korzysta ze środowiska naturalnego. Przy takim założeniu nie ma bezpośredniej odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego Bóg nam to robi?”. Jest za to pytanie o naszą odpowiedzialność za tę sytuację.
Czy oznacza to, że Bóg nie miesza się w sprawy świata? Przeciwnie! Jest kimś naprawdę mądrym i nie oddziałuje na ludzkość jako na całość, ale zawsze działa w indywidualnej relacji poszczególnych osób. Jeżeli więc mielibyśmy udzielić pełnej odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego Bóg dopuszcza pandemię?”, to musielibyśmy powiedzieć, że powodów jest tyle, ile osób dotkniętych chorobą. Każdy z nas odczuwa konsekwencje epidemii. Bankructwo, niepokój, wyzwolenie jakiegoś dobra i chęć niesienia pomocy – to tylko kilka przykładów doświadczeń, które nas spotykają. Każda z osób jest dla Boga powodem, dla którego dopuszcza dane wydarzenie, które — to prawda — ma wymiar globalny. Widzimy epidemię jako dotknięcie chorobą kraju, kontynentu, świata, a Bóg widzi ją jako dotknięcie konkretnego człowieka.
Wspomniał ojciec o tych 8 miliardach powodów, dla których Bóg dopuszcza – nazwijmy to – zło, ale z drugiej strony padły też słowa o pewnych konsekwencjach ludzkich zaniedbań lub po prostu nieumiejętnym korzystaniu ze środowiska naturalnego. Czy w katolickim obrazie Boga jako o istoty miłosiernej możemy znaleźć coś takiego jak kara Boska? Czy w ogóle uwzględniamy możliwość, że Bóg może karać, jak na przykład w Starym Testamencie?
Stary Testament się nie zdezaktualizował. Kategoria kary albo szerzej – gniewu Bożego – nie przestała obowiązywać wraz z objawieniem się Jezusa Chrystusa. Na czym polega to, co w teologii jest nazywane karą? Najpierw znów posłużę się obrazem z Księgi Rodzaju. Proszę zobaczyć, co się stało po grzechu Adama i Ewy. To wzorcowy opis dopuszczenia zła w świecie i jego konsekwencji. Po pierwsze, kiedy zło zaczyna panować, kiedy człowiek dopuszcza się złego czynu, wówczas pęka relacja pomiędzy nim a Bogiem. Adam z Ewą zaczynają się Go obawiać, unikać, mają wręcz Jego ludzkie wyobrażenie. Dobrze opisuje to Orygenes w świetnym komentarzu do Księgi Rodzaju, w którym mówi: „Dopiero po grzechu Adam usłyszał, że Bóg idzie po ogrodzie”. Orygenes wyciąga z tego taki wniosek: od momentu grzechu człowiek zaczął myśleć o Bogu jak o sobie samym, jak o człowieku. Bóg przecież jako istota duchowa nie stawia kroków, nie tupie, a zatem nie można usłyszeć, że się zbliża. Człowiek dotknięty złem, które sam uczynił, zaczyna wyobrażać sobie Boga na swój obraz. To jest to pierwsze pęknięcie.
Dalsze pęknięcia, które są opisane w Księdze Rodzaju, dotyczą relacji pomiędzy Adamem i Ewą. Ludzie po grzechu dostrzegli, że są nadzy. W języku Biblii oznacza to, że zorientowali się, że mogą użyć siebie nawzajem. Dlatego zaczęli się wstydzić. Od momentu dopuszczenia zła w świecie jesteśmy w stanie nawzajem traktować się przedmiotowo i musimy się przed sobą chronić.
Kolejne pęknięcie, dotyczy relacji człowieka i natury. Ziemia, która była ogrodem, staje się wrogiem człowieka. Jest napisane, że praca będzie wymagała znoju, że poród będzie związany z bólem. Odczytanie symboliczne tych słów oznacza, że funkcjonowanie w świecie jest czymś trudnym, przestaliśmy być w harmonii ze światem. Używamy go w sposób niewłaściwy, więc on rewanżuje się stawianiem coraz większego oporu.
I wreszcie ostatnie pęknięcia, jakie powstają, dotyczą każdej osoby. Pęknięcie między ciałem a duszą, wolą i rozumem, w wyniku którego chcę tego, co rozpoznaję jako złe.
Co wobec tego jest karą Bożą? Jej pierwszym wymiarem jest sam grzech. To, że człowiek odsuwa się od Boga, już samo w sobie jest karą, ponieważ niesie uszkodzenie wewnętrznego dobra stworzenia (człowieka, relacji, świata). Opuszczenie kręgu Bożej działalności samo w sobie jest źródłem cierpienia dla ludzi. Kara nie jest dana przez Boga dodatkowo – to konsekwencja bycia w złu, które człowiek popełnia.
Drugim wymiarem kary są konsekwencje wynikające ze zła pojawiającego się w świecie. Łatwiej to zrozumiemy, gdy popatrzymy na nasze relacje. Na przykład, jeżeli kogoś okłamałem, zaczynam się zachowywać wobec niego w taki sposób, żeby kłamstwo nie wyszło na jaw. W rezultacie buduję kolejne kłamstwa, a relacja między nami naturalnie się osłabia. W ten sposób pojawia się w niej lęk i podejrzliwość. Oboje ponosimy konsekwencje zła, które popełniłem. Im to zło jest większe, tym jego konsekwencje są dotkliwsze. To drugi wymiar kary. On też nie zakłada Bożej ingerencji w świat, jest po prostu dopuszczeniem skutków ludzkiej wolności.
I wreszcie trzeci, ostatni wymiar kary, o którym mówi Biblia. To dopuszczenie jakichś zjawisk, wydarzeń historycznych, kataklizmów. Nazywamy je złem fizycznym, a nie moralnym – tsunami, trzęsienie ziemi, pandemia. Nie można wskazać bezpośredniego sprawcy, winić za nie można świat lub Stwórcę. Są to sytuacje, które Bóg dopuszcza, aby zrealizować wiadomych sobie 8 miliardów powodów, żeby przemówić do ludzi w nowy sposób. Co istotne, w przeżyciu zła fizycznego najważniejsza jest jego interpretacja, czyli nadane znaczenie.
Czyli pandemia jako próba?
Raczej użyłbym wyrażenia – odsłonięcie. Odsłonięcie wewnętrznej prawdy. Próba kojarzy się raczej z jakimś testem. „Bóg wystawia mnie na próbę” – to znaczyłoby, że chce sprawdzić, jak się zachowam. Ale przecież On to wie. To ja nie wiem, co we mnie drzemie i co takiego w sobie ukrywam. Doświadczenie sytuacji granicznych może być więc czymś, co ujawni motywacje, cele, wartości. Dzięki nim mogę dowiedzieć się o sobie czegoś więcej i postąpić albo ku większemu dobru, albo ku większemu złu.
Co dobrego prócz wykrzesania konkretnych ludzkich postaw lub zachowań może dać nam pandemia? Czy w ogóle możemy mówić o tym, że jest w stanie przynieść nam coś dobrego?
Osoba wierzą w tej sytuacji zadaje sobie szereg pytań. Po pierwsze, jak traktuję zło, które mnie spotyka i jaki mam w sobie obraz Boga. Paradoksalnie dopiero w tej sytuacji można nauczyć się Mu ufać. Bardzo często zaufanie traktujemy jako silne przekonanie, że Bóg postąpi tak, jak tego chcemy – jeśli będziemy mieć silną wiarę, to wystarczy, że Go poprosimy, a On zrobi, co zechcemy. Często tak się dzieje. Natomiast zaufanie nie polega wyłącznie na tym, że Bóg wysłucha prośby, a na tym, że przyjmiemy wszystko, co pochodzi z Jego ręki. W sytuacji pomyślności, dobrobytu nie doceniamy tego rodzaju zaufania. Traktujemy Boga bardziej jako gwarancję spokoju i bezpieczeństwa.
Druga rzecz, której człowiek wierzący może się nauczyć , to większy zwrot ku sprawom duchowym niż materialnym, również w perspektywie przeżywania pobożności i liturgii. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że mamy łatwy dostęp do sakramentów i do wspólnoty ludzi wierzących. Sytuację, w której dostęp jest ograniczony, możemy wykorzystać albo jako powód do narzekania, albo okazję do odkrycia duchowej, fundamentalnej obecności Boga. Jeśli wybierzemy tę drugą opcję, będziemy mogli doświadczyć tego, czego doświadczają współcześni męczennicy chrześcijańscy: braku dostępu do wspólnoty i sakramentów przy jednoczesnym zachowaniu wiary i owoców bycia w Kościele i liturgii. Można sobie w końcu uświadomić, że to, co jest najważniejsze, dzieje się między mną a Bogiem w przestrzeni duchowej. Jeśli duchowego nastawienia w sobie nie obudzę, to pozostanę na poziomie rytuału, zwyczaju, tradycji – bardzo zacnych i cennych, ale grożących pozostaniem w warstwie zewnętrznej. Natomiast doświadczenie trudu bycia odłączonym od liturgii i sakramentów powoduje, że można skierować się ku temu, co jest treścią, istotą i sakramentów, bycia w Kościele, czyli bezpośredniego związku z Chrystusem, udziału w Jego tajemnicach, w Jego życiu, wykraczania poza formę sakramentów.
Jakaś nauka dla tych, którzy są poza Kościołem?
Zarówno dla osób wierzących, jak i niewierzących ta sytuacja przynosi przede wszystkim świadomość kruchości nas samych i struktur, które budujemy. Możemy się zmierzyć z tym, że jesteśmy śmiertelni i w gruncie rzeczy zależni od świata, nad którym nie panujemy. Często traktujemy nasze istnienie, zdrowie, materialny dobrobyt i bezpieczeństwo jako coś naturalnego, gdy takie nie jest. Naturalna dla nas jest przygodność, czyli przypadkowość, zmienność i niekonieczność naszego istnienia – słowem, jego tymczasowość. Odzyskanie perspektywy tymczasowości pozwala cenić to, co już się ma, oraz to, co tu i teraz się buduje. Umożliwia także zwrócenie się do tego, co wieczne, nieprzemijające, jak na przykład miłość, przyjaźń, ofiarność, zaangażowanie duchowe. To coś, co pozostanie, gdy wszystko inne się rozsypie. Podobnie jest ze strukturami społecznymi, które budujemy. Są bardzo kruche i, co ważne w perspektywie epidemii, oparte na szukaniu dobra wspólnego, zaufania i uczciwości. Gdy zaczynają się trząść w posadach, okazuje się, na ile ufamy zależnościom społecznym, politycznym. Możemy zapytać, czy dobrze ulokowaliśmy zaufanie. Dalej, możemy obserwować, na ile tym, którzy są zaangażowani w politykę i dobro wspólne, zależy na nim. Podobnie każdy z nas może ocenić, na ile ceni to, co wspólne, a na ile to, co jest wyłącznie dobrem osobistym.
W kontekście osób wierzących powiedział ojciec wcześniej, że mogą w jakimś sensie swoją duchowość pogłębić. A co z osobami, które w tym momencie wyraźnie cierpią z powodu pandemii? Pogłębianie duchowości umierających lub chorujących raczej nie przekonuje…
Śmierć można traktować albo jako posłańca, albo jako złodzieja. Jeżeli jestem kurczowo przywiązany do życia, to koniec końców śmierć pojawi się jako złodziej. Zabierze mi to, z czym się związałem. Jeśli natomiast traktuję śmierć jako posłańca, który mówi: „Chodź ze mną do innego świata”, wówczas nie jest kataklizmem, końcem życia, a jedynie jego częścią. Każdy, kto choruje lub zbliża się do śmierci, stoi wobec dylematu: potraktować doświadczenie śmierci jako coś, co pozbawia wszystkiego, co cenne, czy przyjąć nowy rodzaj życia.
Niestety nie mam żadnej odpowiedzi dla osób, które nie wierzą w życie wieczne. Nie wiem, jak miałbym je pocieszyć, jak miałbym im towarzyszyć w przechodzeniu przez śmierć. Może z wyjątkiem cichej modlitwy. Śmierć jest ostateczną weryfikacją – albo jesteśmy tylko ciałem, albo jesteśmy duszą, która ma ciało. Jeśli ktoś uparcie budował swoje życie wokół wartości materialnych, tymczasowych, przemijających, to śmierć pozbawia go wszystkiego. Jeśli natomiast ktoś oscyluje przez swoje życie w kręgu wartości ponadczasowych, śmierć jest tylko rozwinięciem tego aspektu jego życia.
Czyli traktujemy śmierć jako kataklizm, dlatego że jesteśmy zbyt przywiązani do życia. Czy w takim razie można powiedzieć, że wpływ na to ma pęd konsumpcji i gromadzenia dóbr, który już od kilkudziesięciu lat towarzyszy nam w naszych systemach?
Myślę, że towarzyszy nam od zarania dziejów. To, że się bogacimy i chcemy się bogacić, że patrzymy z zazdrością na bogatych, nie jest zjawiskiem ostatnich kilkudziesięciu lat – to jak ukąszenie, które nosimy przez wieki. Przestrzeń, którą otwiera przed nami epidemia, jest szansą na odsłonięcie. Mogę się dowiedzieć, czy moje przywiązanie do rzeczy materialnych jest zbalansowane, czy też nie. Daleki jestem od manicheizmu, czyli od uważania materii za źródło zła. Rzeczy stworzone są piękne, a bogacenie się może być dla nas okazją do wzrastania w dobru. Tak samo jak sztuka, która się wyraża przez rzeczy materialne – to wszystko jest wspaniałe. Ale nie tylko materią jesteśmy.
Jak ocenia ojciec reakcję Kościoła na epidemię?
Bardzo nie lubię posługiwać się słowem Kościół bez jego zdefiniowania. Gdy wypowiadam to słowo, po pierwsze myślę: Chrystus, po drugie: ludzie ochrzczeni, a dopiero na końcu: księża i duchowni. W debacie publicznej słowo Kościół najczęściej oznacza kler. Jeżeli więc mówimy o Kościele w pełnym rozumieniu tego słowa, okazuje się, że wiele osób dało dowody tego, że Ewangelia zmieniła ich serca i nastąpił w nich rozwój duchowy. Są gotowi do tego, by sytuację kryzysową przeżyć w najlepszy możliwy sposób. Przykłady sióstr czy zakonników, którzy ruszają na pomoc w DPS-ach, dziesiątek osób pomagających swoim sąsiadom lub osobom starszym, restauracje dostarczające posiłki dla służb medycznych – to przykłady świetnego, chrześcijańskiego postępowania w czasie pandemii. Takie jest dzieło Kościoła, czyli ludzi wierzących. Pewnie nie tylko ich, bo do dobra są tak samo zdolni ateiści, ale Kościół również wykonał swoje zadanie.
O roli Pana Boga lub Chrystusa w całym tym galimatiasie już mówiłem. Jeżeli chodzi o osoby duchowne, to powiem szczerze, że nie bardzo śledziłem to, co się dzieje wśród księży. Wielu z nich przeniosło duszpasterstwo do Internetu, wielu stara się mieć kontakt z wiernymi, wielu tańczy na linie, próbując zachować bezpieczeństwo zgodnie z normami ustalonymi przez państwo i jednocześnie spełniać potrzeby ludzi. Oczywiście, jest też iluś duchownych, którzy z jakiegoś powodu są w tym momencie odcięci od wiernych. Niektórzy z nich są starsi, a inni chorzy, niektórzy zalęknieni, a inni niewierzący. Każdy z nich ma imię i nazwisko i każdy musi za siebie odpowiadać.
Czy dzięki zintensyfikowaniu działalności dobroczynnej podczas pandemii, na przykład w DPS-ach lub szpitalach, Kościół umocni pozycję jednego z głównych dostarczycieli takiej pomocy w kraju? Czy Kościół ma szansę stać się liderem solidarności społecznej albo przynajmniej na stałe zwiększyć widoczność w tym zakresie?
To nie jest najistotniejsze zadanie Kościoła. Myślę sobie, że to bardzo ważne, bo jest wyrazem miłości, jednak najistotniejsze jest głoszenie Ewangelii, czyli Zbawiciela. To, czy Kościół będzie rozpoznawany jako instytucja charytatywna, zależy w dużej mierze od stworzonego wizerunku. W PR-ze jako Kościół jesteśmy bardzo słabi. W ogóle uważam, że Ewangelia ma najgorszy marketing, mimo że jest najlepszym produktem. Obawiałbym się kojarzenia Kościoła z instytucją dobroczynną, ponieważ byłaby to forma redukcji przesłania Chrystusa. To naprawdę nie jest najważniejszy wątek w wierze chrześcijańskiej – najistotniejsze jest przywiązanie do Odkupiciela, uczynki miłości wypływają ze spotkania z Nim. Sądzę, że na Kościół zbyt często patrzymy jak na instytucję przydatną społecznie. Podobnie mają się kwestie w odniesieniu do zaangażowania politycznego chrześcijan. Z jednej strony to bardzo ważne, żeby chrześcijanie kształtowali politykę kraju, w którym żyją, i żeby wpływali na treść stanowionego prawa. Z drugiej jednak strony, jeśli będzie to pierwsze zaangażowanie Kościoła, wówczas to, co najistotniejsze, zastąpimy tym, co wtórne. Dla Kościoła najważniejsze jest oddanie czci i przywiązanie do Zbawiciela. Jeżeli z tym Kościół nie będzie kojarzony, to nie będzie światu potrzebny. Caritas równie dobrze mógłby być organizacją świecką, bez podbudowy religijnej. To, że ją ma, bierze się z tego, że ludzie Kościoła są przywiązani do Chrystusa.
Czyli nawet jeżeli taka dobroczynność – również w sensie PR-owym – przyczyniłaby się do przyciągnięcia z powrotem do świątyń osób, które wcześniej zraziły się do instytucji Kościoła, na przykład zachowaniami kleru, to nie warto płacić tej ceny?
W chrześcijaństwie nie chodzi o powrót do instytucji, a o powrót do osoby Chrystusa. Jeśli ze względu na dobroczynność więcej osób wróci do instytucji Kościoła, to z perspektywy wiary jest to bez sensu. Natomiast jeżeli te osoby powiedzą: „Kościół zna prawdę, chcę wrócić do tego, kogo Kościół głosi”, to wtedy faktycznie dokonuje się ewangelizacja.
Czy niemożność fizycznego uczestnictwa w nabożeństwach w dłuższej perspektywie nie spowoduje zmiany w podejściu do duchowości, która w zinstytucjonalizowanych religiach do tej pory nie mogła być w pełni przeżywana bez fizycznej obecności w świątyni?
Chrześcijaństwo jako prawdziwa religia obejmuje całego człowieka – nie tylko ducha, ale też ciało. To ono potrzebuje fizycznego kontaktu, obecności i znaków, przez które będzie karmiona i budowana wiara dotycząca spraw duchowych, niewidzialnych i niematerialnych. Człowiek jest duszą, która ma ciało. Potrzebujemy działania w tych dwóch sferach. Jeśli wykorzystamy tę sytuację, żeby zrezygnować z wymiaru cielesnego, to zaprzeczymy szeregowi istotnych, fundamentalnych prawd wiary chrześcijańskiej. W pewnym sensie moglibyśmy dojść do zaprzeczenia sensowności wcielenia, czyli tego, że Bóg stał się człowiekiem. Moglibyśmy stworzyć ezoteryczną wersję chrześcijaństwa – duchowość bez wyrazu. Ciało konkretyzuje naszą relację z Bogiem. Myślę więc, że na dłuższą metę jest to sytuacja bardzo niebezpieczna. Z drugiej strony trzeba też pamiętać, że rozwijanie tego, co duchowe, wymaga ograniczenia ciała. Na przykład dlatego nie jem w czasie postu, żeby uruchomić duszę, a nie tylko po to, żeby upokorzyć ciało. Sensem umartwienia jest uruchomienie pokładów duchowych i przeniesienie na nie uwagi. Im dłużej będzie trwała sytuacja, w której się znaleźliśmy, tym trudniej będzie nie stracić cielesnego elementu w przeżywaniu wiary, stąd trudniej prawdziwie rozwijać element duchowy. Porównuję obecne doświadczenie (oczywiście biorąc wszystkie proporcje pod uwagę) do sytuacji prześladowanych chrześcijan. Bywa, że przez lata są pozbawiani sakramentów. Nie mają możliwości bezpiecznego spotkania się we wspólnocie wiernych, nie mogą posiadać Pisma Świętego i korzystać z materiałów, na których byliby w stanie rozwijać swoją wiarę. Mimo to właśnie oni są najlepszą cząstką Kościoła, przechowują wiarę w formie doskonałej. Od nich można się uczyć i do nich można aspirować. Jeśli pandemia nie będzie się przeciągać w nieskończoność, to myślę, że damy radę.
Jednocześnie widzę pewną szansę w tym, że ci, którzy byli niezbyt związani z Kościołem, odejdą. To odsłonięcie jakiejś prawdy. Jeśli trzymał mnie przy Kościele zwyczaj i podczas pandemii zauważę, że nic nie wnosi on do mojego życia, to zbliżam się do prawdy, a zbliżenie się do prawdy jest zbliżeniem się do Boga.
Czy indywidualizacja religii, utrata jej elementu fizycznego poprzez odejście od uczestnictwa w mszach skutkowałaby zmniejszeniem wpływu nauczania Kościoła w poszczególnych sferach życia, w tym na wyobraźnię polityczną wiernych? Zdaje się, że do tej pory spora część polskiego społeczeństwa wiąże swoje sumienie – również to polityczne – z tym, jakie kierunki lub wskazówki przedstawiają hierarchowie i reszta duchowieństwa.
Po pierwsze, nie przeceniałbym wpływu nauczania Kościoła na kształtowanie sumień obywateli. Oczywiście, w części społeczeństwa wciąż jest duże przywiązanie do tego, co nazywamy wartościami chrześcijańskimi, natomiast w kolejnych pokoleniach ono słabnie bez względu na to, jak bardzo Kościół jest obecny w sferze publicznej. Po drugie, jeśli chcemy, by wpływ nauczania Kościoła na społeczeństwo był większy, to Kościół musi być bardziej nie w sferze polityki lub ekonomii, ale właśnie w sferze kultury. To coś, czego przez ostatnie 30 lat jest za mało – Kościoła jako mecenasa kultury, środowiska, z którego wychodzą konkretne dzieła sztuki. Myślę tu zarówno o sztuce wysokiej, jak i popularnej, wyrażanej w filmie, mass mediach, muzyce, Internecie. Kościół stał się utrzymankiem współczesnej kultury, już nie jest jej mecenasem. Tymczasem rola kulturotwórcza jest kluczowa. Kształtowanie postaw moralnych dzieje się przez prawo stanowione i kulturę. A w niej jest za mało chrześcijaństwa.
A może będzie odwrotnie? Po parotygodniowym zamknięciu ludzie mogą ruszyć do kościołów tłumnie, żeby ten głód duchowości zaspokoić?
Trochę na to liczę, choć na efekty trzeba będzie poczekać. Ale mam nadzieję, że epidemia zwróci nas bardziej do Boga, który nie przemija, i do tego, co się nie kończy. Mam nadzieję, że do kościoła wrócą nie tylko ci, którzy zazwyczaj tam chodzili, ale także ci, którzy w trakcie epidemii przebudzą się wewnętrznie. Myślę, że żadne doświadczenie trudu nie zostawia nas takimi samymi. Liczę na to, że jednak przebiją się w nas odruchy, które w części społeczeństwa zupełnie wygasły lub były stłumione przez codzienność. Mam nadzieję, że okaże się, że epidemia była realnym dopustem Bożym, który wydał w poszczególnych osobach owoce, między innymi w postaci przebudzenia duchowego.
Rozmowa ukazała się pierwotnie tutaj.
Masz newsa, zdjęcie lub film? Prześlij nam przez redakcja@naszapolska.pl.