Tyrmand był nie tylko miłośnikiem i propagatorem jazzu, ale też sprowadził do Polskim roc’n’rolla – powiedział PAP Paweł Brodowski, redaktor naczelny „Jazz Forum”. 16 maja wypada setna rocznica urodzin pisarza i publicysty Leopolda Tyrmanda.
PAP: „Jazz Forum” uhonorowało setną rocznicę urodzin Leopolda Tyrmanda monograficznym wydaniem magazynu w którym opublikowano z nim wywiad. Czy pan znał osobiście Leopolda Tyrmanda? Jak doszło do tego wywiadu?
Paweł Brodowski: Rozmowa miała miejsce w Ameryce dokładnie 19 stycznia 1985 r. Przebywałem tam wówczas na stypendium Departamentu Stanów i wiedziałem, że jeśli jestem w Stanach, to muszę być w Chicago, i spotkać się z Tyrmandem, który mieszkał w Rockford, miejscowości położonej kilkadziesiąt mil od Chicago.
PAP: Tyrmand wyjechał w 1965 r., i praktycznie zerwał kontakty z krajem, prawie nie podtrzymywał dawnych znajomości.
P.B.: Kraj też z nim wtedy zerwał, a raczej władze; w cenzurze wprowadzono zapis na jego nazwisko, jego książki zostały wycofane ze sprzedaży, a on sam skazany na zapomnienie. W Ameryce rozpoczął nowe życie. Kiedy wspominaliśmy wtedy o Tyrmandzie w „Jazz Forum”, to mogliśmy pisać tylko aluzyjnie, bez nazwiska, np. „autor pierwszej polskiej książki o jazzie „U brzegów jazzu”. Ale nastał rok 1981 i przygotowaliśmy cały numer poświęcony 25-leciu I Festiwalu Jazzowego w Sopocie; tam wielokrotnie, po raz pierwszy od wielu lat w polskiej prasie, pojawiało się nazwisko Tyrmanda. To my je odczarowaliśmy. I właśnie pod koniec 1981 r., tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, otrzymałem od niego list, w którym napisał, że dotarł do niego numer „Jazz Forum” poświęcony rekonstrukcji dwóch pierwszych polskich festiwali jazzowych w Sopocie w 1956 i 1957 r. A Tyrmand był przecież inicjatorem tych festiwali i sprawcą tego wszystkiego, co się wtedy w Sopocie działo. W liście Tyrmand przypomniał, że to on jest autorem nazwy „Jazz Jamboree” i że to on wprowadził zwyczaj otwierania festiwali jazzowych melodią „Swanee River”. Tamten list zapoczątkował regularną wymianę korespondencji.
PAP: Wróćmy do Chicago w styczniu 1985 roku…
P.B.: Była zima, temperatura spadła poniżej 40 stopni C poniżej zera, co nie pozwalało nawet wyjście z domu. A mnie uniemożliwiło wyjazd do Rockford. Rozmowę odbyliśmy przez telefon. Rozmawiałem z jednego aparatu, a przy drugiej słuchawce na końcu domu czuwał z moim walkmanem Bunky Green, amerykański saksofonista, który mnie wtedy gościł. I on to wszystko nagrał. To była fascynująca rozmowa.
PAP: Jakim okazał się rozmówcą?
P.B.: Tyrmand miał styl polemiczny. Nie odpowiadał wprost, tylko kontrował, wskazywał inny punkt widzenia, mówił z perswazją, zmuszał do dyskusji. W ciągu 40 minut opowiedział całą swoją historię jazzową. Był to, jak się okazało, ostatni jego wywiad przed śmiercią. Zmarł dwa miesiące później na atak serca na Florydzie. Tyrmand w Ameryce znalazł się w nowej dla siebie rzeczywistości, ale dla Amerykanów był ciekawą postacią jako przybysz z Europy – mógł opisać świat, którego oni nie znali, przedstawić swój punkt widzenia. Amerykanie wtedy byli dość naiwni w widzeniu spraw podzielonej Europy. Były to czasy wojny w Wietnamie, buntu młodzieży, duże kręgi młodej inteligencji sympatyzowały z ruchami lewicowymi. Tyrmandowi po doświadczeniach w Polsce zupełnie to nie odpowiadało. Dlatego przeszedł na pozycje konserwatywne. Pytałem go: „Panie Leopoldzie, w kraju był pan liberałem, a w Stanach stał się pan konserwatystą; skąd taka gwałtowna przemiana?”.
PAP: I jak się ten piewca nieskrępowanej wolności, zdecydowany liberał wytłumaczył?
P.B.: „Nie sprzeniewierzyłem się własnemu liberalizmowi” – mówił. „Ale to co w Polsce uważa się za liberalizm, postawę liberalną, w Stanach jest uznawane jest za konserwatyzm. A liberał w Ameryce oznacza socjaldemokratę” – tak mi to tłumaczył. Pisywał na ten temat w konserwatywnym magazynie „Chronicles of Culture”, którego był redaktorem naczelnym.
PAP: A z jazzem, jak to się u Tyrmanda zaczęło?
P.B.: Bardzo pięknie opowiadał mi o swojej młodości, o tym jak to się stało, że zainteresował się jazzem. Wspominał pływalnię „Legii”, na która przed wojną bywała elita warszawskiej młodzieży. Byli wśród niej m.in. miłośnicy i znawcy jazzu – Lutek Figowe i Artur Lilienfeld. Tyrmand prosił mnie, żeby te nazwiska zapisał, żeby nie uległy zapomnieniu, bo zasługują na pamięć, bo kształtowali jego pierwsze jazzowe instynkty i doznania.
PAP: Zapewne na jazzowe pasje Tyrmanda miał też wpływ wyjazd do Francji?
P.B.: Tyrmand przed wojną wyjechał do Paryża studiować architekturę na Akademii Sztuk Pięknych. Znalazł się w środowisku ludzi interesujących się jazzem. Bywał na koncertach w klubie Hot Club de France, gdzie widział takich legendarnych muzyków jak Django Reinhardt i Stephane Grappelli, był na koncercie Duke’a Ellingtona, który wtedy miał swój najwspanialszy skład muzyków; ten big band Duke’a z 1939 r. uchodzi za najlepszy w historii. Tyrmand to wszystko widział, słyszał. I automatycznie po powrocie do Polski stał się największym u nas autorytetem w sprawach jazzu; miał przecież kontakt z tą muzyką bezpośredni, z pierwszej ręki.
PAP: A jak wyglądały kontakty Tyrmanda z jazzem po wojnie?
P.B.: Po wojennych tułaczkach osiadł w stolicy; zamieszkał w YMCA i tam stworzył pierwszy Jazz-Club. Słynne Jam Session, które tam zorganizował w maju 1947 roku, było pierwszym u nas koncertem jazzowym po wojnie. Tyrmand był animatorem, konferansjerem, promotorem; można powiedzieć, że to on po wojnie uruchomił polski jazz. Niestety, w 1949 r. YMCA została rozwiązana, jazz stał się muzyką zakazaną, zniknął z radia. Jeśli o jazzie pisano, to krytycznie, jako o muzyce zgniłego Zachodu, burżuazyjnej, wyuzdanej, wrogiej socjalistycznym wzorom. Nastał mroczny czas, jazz zszedł do podziemia. Grywany był tylko w „katakumbach”, potajemnie, w mieszkaniach prywatnych, niekiedy także przemycany na potańcówkach, czy w knajpach, np. „Kameralnej”. I nagle w 1954 r. Tyrmand pojawił się w Krakowie na pierwszych Zaduszkach Jazzowych. On te Zaduszki otworzył i podobno zgrał na fujarce „Swanee River”. To jest ten rok, kiedy Tyrmand pisał swój „Dziennik” i kończył pracę nad „Złym”. Wkrótce potem Tyrmand, autor rozchwytywanej powieści kryminalnej, zaczął organizować w Warszawie koncerty. W marcu 1955 r. odbyło się w baraku przy ul. Wspólnej słynne „Jam Session nr 1”. Tłumy młodych warszawiaków próbowały się tam dostać, w środku panował nieopisany tłok. Grali m.in. Melomani. Wojtek Młynarski opisał tę ekscytację w swojej piosence „Ach, to był szał, gdy Duduś grał na saksofonie…”. Przez cały 1955 r. odbywały się podobne koncerty w całej Polsce. Ten czas Tyrmand nazywał okresem frenezji, epoką fruwającej marynary. Rock’n’roll dopiero budził się w Ameryce, do Polski jeszcze nie dotarł. Surogatem rock’n’rolla był wtedy w Polsce dixieland – jazz tradycyjny, żywiołowy, porywający, taki jazz grali Melomani, zespoły Wicharego, Walaska, Kurylewicza; cieszyło się to ogromnym powodzeniem. I przyszedł rok 1956, i I Festiwal Muzyki Jazzowej w Sopocie. Tyrmand za tym stał; on razem z Franciszkiem Walickim i Jerzy Kosińskim z Estrady sopockiej to zorganizowali. Na cały tydzień przyjechali na Wybrzeże młodzi ludzie z całej Polski, nocowali na plaży, bawili się przez całe dnie i noce; impreza zaczęła się wymykać spod kontroli. Tyrmand wychodził na estradę i zapowiadał koncerty, może czasami nawet zachęcał młodą publiczność do żywiołowych reakcji. Dla niego jazz był przecież muzyką buntu, wolności.
PAP: Był aktem odwagi – tak pisał.
P.B.: Był „orężem walki o wolność”. Na II Festiwalu Jazzowym w Sopocie w 1957 roku pojawił się amerykański pianista i wokalista Bill Ramsey, który zaśpiewał „Caldonię”. Jak krzyknął „Caldonia! Caldonia!”, to cały stadion Lechii odpowiedział rykiem. To były narodziny rock’n’rolla w Polsce, a akuszerem tej nowej muzyki był Tyrmand, bo przecież to on zaprosił Ramseya.
PAP: Zarzucano Tyrmandowi, że po przyjeździe do Ameryki porzucił jazz.
P.B.: To nieprawda. Z jazzem pozostał do końca. Zapamiętałem takie piękne zdanie z tamtej naszej rozmowy. Mówił, że jazz to umiłowanie, to tradycja jego młodości, coś, co później określiło go jako pisarza i uformowało pod wieloma innymi względami, i pozostało w nim na zawsze. Tyrmand postrzegany jest jako ojciec, powiedziałbym nawet ojciec chrzestny polskiego jazzu. Był pierwszym i największym autorytetem w sprawach jazzu. Jazz był fermentem, buntem, wyrazem postawy życiowej. Tyrmand to wyczuwał. To nas wszystkich określiło, całą tamtą generację i następne. Pewnie dlatego postać Leopolda Tyrmanda jest dla nas bardzo ważna.
Rozmawiała Anna Bernat (PAP)