Świadkowie widzieli, jak Ukraińcy gwałcili i mordowali cywilną ludność Warszawy w sierpniu i wrześniu 1944 roku. Dzisiaj pojawiają się próby podważania wiarygodności tych relacji. Faktem bezspornym jest to, że Niemcy wykorzystywali Ukraińców wszędzie tam, gdzie wymagany był bezwzględny brak sumienia i nieludzkie okrucieństwo. Tak, jak w potulickim obozie.
Kiedy w sierpniu 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, Niemcy wcale nie byli już tak pewni siebie jak wcześniej. Na linii Wisły stały przecież oddziały Armii Czerwonej, a na okupowanych przez nich terenach Rzeczpospolitej Armia Krajowa i inne polskie podziemne oddziały zbrojne rosły w siłę. Do walki z warszawskimi powstańcami Niemcy rzucili swoje doborowe jednostki, a równocześnie obawiali się, że powstanie może rozlać się na całą okupowaną Polskę. Niemcom mimo wszystko, jakkolwiek to dzisiaj brzmi, zależało na opinii międzynarodowej. Po kompromitującym wycieku informacji o zbrodniach w obozie kobiecym Ravensbruck i raportach Witolda Pileckiego z Auschwitz Niemcy nie mogli sobie pozwolić na kolejną wpadkę i ujawnienie tego, co robili także na zlecenie koncernów farmaceutycznych w innych obozach koncentracyjnych. Postanowiono przesunąć do obozów słynących z bezwzględności żołnierzy ukraińskich pełniących służbę na rzecz III Rzeszy.
19 sierpnia 1944 do Potulic trafił liczący 514 żołnierzy batalion Ukraińców pod dowództwem SS-Hauptsturmfuhrera Juliusza Baenscha. Batalion nazywany „Schuma” został ulokowany częściowo w obozie – oficerowie i podoficerowie, a częściowo nieopodal obozu w namiotach. Choć mieli oni pełnić służbę wartowniczą i przygotowywać stanowiska obronne na wypadek nadejścia wojsk radzieckich lub ataku partyzantów, brali czynny udział w gnębieniu i mordowaniu więźniów obozu.
Lato 1944 roku było okresem, kiedy najwięcej najmłodszych więźniów obozu zginęło. Ponieważ potulicki obóz nie miał własnego krematorium, trzeba było zwłoki chować tradycyjnie, w ziemi. Zmarłe dzieci wywożono na cmentarz w specjalnie skonstruowanych trumnach z odsuwanym dnem. Nad grobami usuwano dolną deskę i martwe ciała dzieci po prostu wysypywano do cmentarnego dołu. We wspomnieniach więźniów pojawia się motyw surrealistycznego konduktu jaki widywano kilka razy dziennie: grupa starszych mężczyzn ciągnących wózek z trumnami. Początkowo zmarłych, zarówno dzieci i jak i dorosłych, chowano w prywatnej odzieży, później zwłoki ubierano w papierową koszulę, a na końcu zakopywano nagie ciała. Oczywiście nie były to żadne pogrzeby, nikt z bliskich nie mógł uczestniczyć w ostatniej drodze zmarłego. Anonimowi więźniowie wieźli trumny klekoczącymi wózkami, wysypywali rozpaczliwie chude ciała zmarłych do pustych grobów i zasypywali ziemią z wapnem. Dzisiaj nie wiadomo nawet ile ciał zostało pochowanych na potulickim cmentarzu. Mówi się, że co najmniej pięć tysięcy.
O tym, czym był faktycznie obóz w Potulicach, świadczy fakt, że zdecydowaną większość ofiar obozu stanowią dzieci, które mordowano na wszystkie możliwe sposoby: topiono, zabijano biciem pałką, butem, pięścią, ale także wiele ofiar pochłonęły zbrodnicze eksperymenty pseudomedyczne prowadzone w obozie na zlecenie koncernów farmaceutycznych. Po wojnie trwała dyskusja na temat kwalifikacji potulickiego obozu, niektórzy odmawiali mu statusu obozu koncentracyjnego, czego efektem było pozbawienie byłych więźniów odpowiedniej pomocy państwa.
Potulicki obóz stał się piekłem dla dziesiątek tysięcy więźniów, głównie Polaków, ale nie tylko. Trafiły tam całe polskie rodziny, ale także mnóstwo samotnych, przerażonych dzieci – polskich, rosyjskich, białoruskich. Dzieci te trafiały do Potulic bardzo często same, bez rodziców czy innych opiekunów, którzy na miarę swoich niewielkich możliwości mogli próbować uchronić je od śmierci głodowej, wskutek pseudomedycznych procedur czy po prostu, z rąk znudzonych niemieckich i ukraińskich oprawców. Jednym z takich dzieci była Białorusinka, Liuba Kurniec, która w wieku dziesięciu lat trafiła do Auschwitz, a stamtąd do Potulic, gdzie poddawano ją licznym doświadczeniom pseudomedycznym: „Po pierwsze pobierali od nas krew. Po drugie robili zastrzyki, gdzie im się tylko chciało, dopiero kilka lat temu pożegnałam się ze skutkami tych zastrzyków. Kłuli wszędzie: i klatkę piersiową, i plecy, i ręce. Wszędzie. Po prostu eksperymentowali na nas swoje leki. Nasze samopoczucie po tych lekach było bardzo złe, niektórzy nie wytrzymywali. Brano ich za ręce i nogi, i wyrzucano na stos. Dużo było takich trupów” – powiedziała w rozmowie opublikowanej przez Muzeum II Wojny Światowej.
Pobierana krew trafiała do szpitala w Nakle i była przeznaczona dla niemieckich żołnierzy. A jakie substancje wstrzykiwano dzieciom? Z ogromnym prawdopodobieństwem były to szczepionki produkcji któregoś z niemieckich koncernów farmaceutycznych, ale może były to jakieś nowe leki? O tym można będzie przeczytać w mojej książce „Mroczne sekrety koncernów farmaceutycznych”, która ukaże się po wakacjach.
Autor: Paweł Skutecki