To co wydawało się drobną, może dla niektórych niebezpieczną sytuacją głównie medialną, stało się dla nas wszystkich prawdziwym końcem świata jaki znamy. Można sobie żartować z tekturowej służby zdrowia, którą przerosło zrobienie zapasów maseczek czy fartuchów ochronnych, ale tak naprawdę ten wirus zainfekował przede wszystkim gospodarkę. I tu uderzył chyba jeszcze bardziej wrażliwe miejsce, niż ochrona zdrowia.
To że z wykrytym zakażeniem koronawirusem umrze kilkaset, nawet kilka czy kilkanaście tysięcy Polaków, to nie ma większego znaczenia. Wiem jak brutalnie, okrutnie i po prostu brzydko to brzmi, ale takie są fakty. Umierają zwykle osoby, które mają – jak to pieszczotliwie nazywa minister zdrowia Łukasz Szumowski – choroby współistniejące. Osoby, które tak czy inaczej trafiłyby do szpitali i tak czy inaczej pewnie by o własnych siłach z tych szpitali nie wyszły. Też bym chciał, żebyśmy nie umierali, ale niestety. Jakieś pół miliona Polaków umarłoby w tym roku niezależnie od tego, czy z dalekich Chin zaraza by do nas przyszła, czy nie.
To bardzo ostre, ale niepozbawione dowodów twierdzenie. Jak na razie (piszę te słowa 7 kwietnia, kiedy jeszcze nie mamy pełnych i oficjalnych statystyk zgonów z Włoch i innych państw zgłaszających największą liczbę zgonów powiązanych z `koronawirusem) nie widzimy żadnej różnicy w stosunku do poprzednich lat. Umiera tyle samo Europejczyków co wcześniej, tyle że pewnej ich liczbie przypisany jest koronawirus tam, gdzie wcześniej by widniały choroby układu krążenia, nowotwory czy inne paskudztwa wykończające nas na morgi.
Tak czy inaczej przy kilkuset tysiącach odchodzących na wieczny odpoczynek Polaków liczba nawet kilku tysięcy nie będzie znacząca.
Problem leży gdzie indziej. My już nigdy nie będziemy żyli w tym samym świecie, w którym żyliśmy jeszcze kilka tygodni temu.
Znowu: pomijam kwestię najważniejszą, czyli to co zaraza zrobiła z naszymi umysłami, duszami, sercami. Staliśmy się inni.
Pomijam, że w praktyce zamroziła na nieokreślony czas całą naszą aktywność duchową, od kościołów do dyskotek i koncertów rockowych. Od spacerów po parku i lesie, przez zwiedzanie urokliwych starówek i zmurszałych zamczysk, do romantycznych randek pod gołym niebem. Zaraza zniszczyła naszą tożsamość i chciałbym mieć wiarę tych, którzy uważają to za tymczasowe zjawisko. Nie, to już nigdy nie wróci. Już nigdy nie będziemy beztrosko witali się z nieznajomymi przytuleniem i pocałunkami w policzki. Obyśmy znów podawali sobie ręce, to już będzie świadczyło o żelaznym charakterze.
O ile nasze serca i umysły prędzej czy później otrząsną się w mniejszym czy większym stopniu, to naszym kieszeniom zajmie to dużo, dużo więcej czasu. Jeśli w ogóle…
Gospodarka dostała tak potężny cios, tak niespodziewany, że leży na deskach przykryta ręcznikiem. Nie mogło zresztą być inaczej. Staliśmy od lat z opuszczoną gardą, wsłuchani w łabędzi śpiew upewniający nas, że jesteśmy niezniszczalni, najlepsi, najsilniejsi. Że stać nas nie tylko na największe w Europie lotnisko, na odbudowę portów i przekop mierzei, na własną elektrownię atomową i kilka elektrowni wodnych na Wiśle, na samochody elektryczne i lśniące odrzutowce z Ameryki. Jakbyśmy mieli kaprys, to nawet na kolonię na Marsie, a co tam!
Tymczasem nie było nas stać na to, żeby mieć zapas bawełnianych maseczek, foliowych fartuchów i pieniędzy na prawdziwą pomoc dla upadających przedsiębiorców. Większość z nich – utrzymując się latami na polskim rynku – ma w sobie dusze hazardzistów. Kiedy taki delikwent wchodzi do kasyna, to zwykle przegrywa wszystko co ma. A wtedy nie idzie do domu wypłakać stratę i kolejnego dnia zacząć odrabiać stracony majątek, tylko… pożycza skąd się da i próbuje się odegrać. Bo przecież nie można mieć wciąż pecha! Bo los się musi odwrócić! Bo, bo, bo. Dlatego wciąż relatywnie tak mało jest wniosków o upadłość, więcej o zawieszenie działalności. Ale do czasu i ten czas prawdopodobnie już nadszedł, kiedy Ty czytasz ten felieton.
Paweł Skutecki, przedruk za zgodą: