Dżuma to nie tylko wirus, nie tylko biologiczny powód lęku. To bardziej coś, co tkwi w ludziach – strach przed nieokreślonym przeznaczeniem, przed ślepym losem, który może zmienić wszystko.
„Bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika (…) nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”. Czy teraz właśnie to widzimy na własne oczy?
Polskie miasta przypominają dzisiaj sceny z filmów Davida Lyncha. Niby życie trwa, ale toczy się za jakąś szklaną przesłoną. To co wczoraj było najpilniejsze na świecie, dzisiaj może poczekać. To co trzeba było koniecznie szybko załatwić, przegadać, ustalić, zrobić – przestało być pilne. Może poczekać.
Ale w tle, gdzieś za rogiem, kotłuje się pod powierzchnią. Co chwilę dowiadujemy się oględnie, że brakuje podstawowych rzeczy, że żyliśmy ułudą. Szpitale bez płynów do dezynfekcji, maseczek, fartuchów ochronnych, apele do mieszkańców o pomoc w dostarczeniu elementarnych składników wyposażenia. Powinno nas to dziwić, ale przyjmujemy te w gruncie rzeczy dramatyczne wezwania nadspodziewanie spokojnie.
Tak naprawdę nie wierzyliśmy w to, że może nas spotkać dżuma? Że oszukaliśmy system, oszukaliśmy statystykę i jesteśmy ponad?
Dżuma działa jak wyzwalacz. Potęguje te cechy, które już mamy. Ujawniają się bohaterowie i kanalie. Mężowie stanu i podli nikczemnicy. Czas prawdy.