Aż do 2 października 1939 r., odcięty od reszty kraju, dowodził obroną polskiego Wybrzeża. Po kapitulacji Helu i pójściu do niewoli Józef Unrug wielokrotnie odmawiał Niemcom wysokich stanowisk w Kriegsmarine, czy poprawy warunków obozowych, chcąc dzielić niewolę ze swoimi żołnierzami. Swojej niemieckiej rodzinie i kolegom, którzy próbowali namówić go do wstąpienia do armii III Rzeszy, mówił, że 1 września zapomniał, jak się mówi po niemiecku.
Józef Unrug – dowódca polskiej floty – miał korzenie niemieckie. Ale gdy powstała II Rzeczpospolita, porzucił karierę w niemieckiej marynarce wojennej, by budować polską flotę – za własne pieniądze kupił w Hamburgu pierwszy polski okręt – ORP „Pomorzanin”.
2 października 2018 r. wiceadmirał Józef Unrug, wraz z małżonką zostali pochowani w Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej w Gdyni-Oksywiu. Po 45 latach od śmierci we Francji mógł spocząć obok swych żołnierzy. Dopiero wówczas bowiem wypełniła się ostatnia wola wiceadmirała, aby być pochowanym obok trzech komandorów: Stanisława Mieszkowskiego, Zbigniewa Przybyszewskiego i Jerzego Staniewicza. Wszyscy trzej po klęsce wrześniowej dostali się – tak jak ich dowódca – do niewoli niemieckiej. Jednak inaczej niż Unrug w 1945 r. powrócili do Polski i służby w Marynarce Wojennej.
Aż przyszedł 1950 r. Witold Mieszkowski wspomina: „20 października, jak zwykle rankiem, ojciec wyszedł z psem na spacer. Z tego spaceru po paru godzinach wrócił do domu samotnie zdyszany pies. Ojca już nigdy więcej miałem nie zobaczyć. Ani żywego, ani nawet martwego”.
Aresztowany przez Informację Wojskową Stanisław Mieszkowski był torturowany w śledztwie, a 21 lipca 1952 r., razem z dwoma pozostałymi komandorami: Zbigniewem Przybyszewskim i Jerzym Staniewiczem, skazany na karę śmierci pod fikcyjnym zarzutem spisku w wojsku i szpiegostwa na rzecz imperialistów. Morderca Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Komuniści nie poinformowali rodzin, co stało się z komandorami. Różne sygnały pozwalały sądzić, że zostali zamordowani i zrzuceni do bezimiennych dołów na „Łączce”.
Szczątki komandorów w bezimiennych dołach na „Łączce” odnalazła ekipa IPN prof. Krzysztofa Szwagrzyka. W grudniu 2017 r. w Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej w Gdyni-Oksywiu odbył się uroczysty, państwowy pogrzeb.
„Obrońcy polskiego Wybrzeża, zamordowani w zdradziecki sposób, 65 lat czekali na ten moment; dzisiaj wreszcie możemy ich pożegnać z honorami należnymi bohaterom Rzeczypospolitej” – mówił Andrzej Duda na pogrzebie komandorów Mieszkowskiego, Przybyszewskiego i Staniewicza. Prezydent RP podkreślił, że zginęli jako żołnierze niezłomni, którzy nigdy nie przestali realizować swojej służby dla Polski.
Niecały rok później, 2 października 2018 r. do swoich żołnierzy dołączył dowódca – Józef Unrug, wiceadmirał polskiej floty.
I „tylko” jeden warunek powrotu do ukochanej Ojczyzny wiceadmirała Unruga nie został spełniony: nie udało się napiętnować, a tym bardziej osądzić żyjących sprawców zbrodni na komandorach.
W III RP Witold Mieszkowski bezskutecznie domagał się osądzenia żyjących morderców ojca. Np. oskarżyciela, słynnego kata Polaków – Stanisława Zarako-Zarakowskiego (zmarł w 1998 r. pochowany na Powązkach Wojskowych w Warszawie), czy sędziego Piotra Parzenieckiego (zmarł w 1997 r., pochowany na Cmentarzu Północnym w Warszawie).
Ale kata Mokotowa – tego, który strzelał w tył głowy – też udałoby się w III RP osądzić. Wiadomo, że żył w latach 90-tych XX wieku. Na Rakowieckiej czekał na skazańców w piwnicy, na końcu wąskiego ciemnego korytarza pod Pałacem Cudów, który swą nazwę zawdzięczał wyrafinowanym torturom dokonywanym na polskich bohaterach przez „oficerów” śledczych komunistycznej bezpieki.
Kat Mokotowa to Aleksander Drej. Wyrok na komandorze Staniewiczu wykonał 12 grudnia 1952 r., a na komandorach Mieszkowskim i Przybyszewskim – tym samym sowieckim strzałem w tył głowy – cztery dni później.
Aleksander Drej swoją profesję ukrywał pod terminami „do dyspozycji szefa” i „oficer do zleceń”. Ten starszy sierżant UB jak zwykle był pijany. Jego nałóg nie przeszkadzał mu wykłócać się o nagrodę za każdą egzekucję. W końcu doczekał się – zarządzeniem nr 19 MBP za ofiarną pracę w zwalczaniu „bandytów” – dostał premię w wysokości 30 tys. zł. (niemal dwuletnia średnia pensja).
Stanisławowi Mieszkowskiemu – tak jak pozostałym komandorom i innym polskim niepodległościowcom – strzelił w tył głowy metodą katyńską. Mieszkowski osunął się na schody. Jego zwłoki komunistyczni mordercy wywieźli następnie w nieznanym kierunku, aby zatrzeć wszystkie ślady. Był człowiek, nie ma człowieka.
To miała być zbrodnia doskonała. Szczęśliwie nie udało się.
Tadeusz Płużański
Tadeusz M. Płużański
previous
Śpiewak ostro przed komisją weryfikacyjną
next