Czternaście lat temu zmarła Oriana Fallaci. Jako dziennikarka zasłynęła w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych serią wywiadów z najważniejszymi ludźmi ówczesnego świata: Indirą Ghandi, Goldą Meir, Willi’m Brandt’em, Muamarem Kadafim, Deng Xiaopingiem, Jaserem Arafatem, ajatollahem Chomeinim czy Haile Selassie. Stawiała im trudne pytania, wprawiając swoich rozmówców w konfuzję, a często złość. Niektórzy, jak Chomeini czy Wałęsa, przerywali wywiady.
– Każdy wywiad jest moim portretem, rodzajem debaty, w której nie ma miejsca na obiektywizm. Robię dwa lub trzy wywiady rocznie i tylko z ludźmi, którzy mnie naprawdę interesują z historycznego albo ludzkiego punktu widzenia – mówiła w jednym z wywiadów.
I rzeczywiście, jej rozmowy były na wskroś… jej. Miała swoje poglądy, których nie skrywała za „dziennikarską poprawnością”. Dzięki temu, jako żurnalistka stała się instytucją. Miała odwagę publicznie powiedzieć, że zachodnia cywilizacja jest cywilizacją wyższą i doskonalszą, niż świat islamski razem wzięty. Nie dbała o poklask salonów, ani nie kłaniała się okolicznościom. Autocenzura nie mieściła się w jej słowniku pojęć.
W słynnej “Wściekłości i dumie” potrafiła wyliczyć, kogo krąg cywilizacji zachodniej dał światowej kulturze, literaturze, nauce i zaraz po tym z rozbrajająca szczerością wyznać, że w tym zestawieniu islam dał światu jedynie śmierć i zniszczenie. Nic dziwnego, że od razu stała się celem muzułmańskiej nagonki, podchwyconej przez środowiska zblazowanych zwolenników cywilizacyjnego misz-masz.
Ostatnie lata przed śmiercią upłynęły jej na walce z chorobą, ale także z radykalnym islamem. Jej głos po 11 września 2001 stał się jednym wielkim krzykiem przeciwko defensywnej postawie cywilizacji zachodniej, ustępującej coraz mocniej przed naporem agresywnego islamu, rozsyłającego po świecie zachodnim swoich emisariuszy.
Była współczesną Kasandrą, wieszczącą upadek Europy. Nie bawiła się w żaden dialog międzycywilizacyjny, gdyż uważała go za bezcelowy. Domagała się wytyczenia wyraźnej linii demarkacyjnej pomiędzy nieprzystawalnymi do siebie światami. Jako „chrześcijańska ateistka” broniła obecności chrześcijańskiej w przestrzeni publicznej gorliwiej, niż biskupi i kardynałowie.
Spotkała się z papieżem Benedyktem XVI, do którego żywiła wielki szacunek. Była autentycznie zafascynowana jego – jak to ujęła – wrodzoną słodyczą i głębią myśli. Ówczesny biskup pomocniczy diecezji rzymskiej Rino Fisichella, który towarzyszył Fallaci przy końcu jej życia twierdził, że nie było w niej nienawiści do islamu, że jej poglądy na tę sprawę opacznie zrozumiano i że jej krzyk nie był wrogi wobec muzułmanów, lecz głosem skierowanym do Zachodu, aby „nie utracił swej tożsamości, jak Medea, która morduje swe dzieci”. Dodawał, że „Oriana wykorzystywała prowokację wobec islamu także po to, aby powiedzieć Zachodowi, by nie porzucał Kościoła, a Kościołowi, by nie opuszczał Zachodu”.
Fallaci była osobą kontrowersyjną. Miała “niewyparzony język”. Była obcesowa. Ale była w tym wszystkim autentyczna. Należała do tych nielicznych kobiet, którym „ikry” pozazdrościć mogłoby wielu facetów, parających się pisaniem do mediów. Jej odejście zatrzasnęło wieko dziennikarstwa prawdziwego. Nie pojawiło się od tego czasu żadne nazwisko, tak elektryzujące czytelnika, jak Fallaci. Wielka szkoda.
Maciej Eckardt
Felietony i komentarze nie zawsze odzwierciedlają poglądy i opinie redakcji.