Wybory kończą kampanię prezydencką, ale czy kończą polityczny konflikt, który podzielił Polskę? Różnice polityczne, ścieranie się poglądów, walka o zwycięstwo, przekonywanie wyborców – są jak najbardziej zrozumiałymi zjawiskami w demokracji.
Jednak w Polsce podział wydaje się być głębszy i konflikt przybiera formę wręcz wojny o „być albo nie być” państwa polskiego. Jakie są przyczyny tak głębokiego podziału?
Nie będę tym razem pisał o systemie wyłaniania polskich elit politycznych – ordynacji proporcjonalnej – bo podnosiłem to wiele razy i nie chcę popadać w banał. Zresztą oprócz systemowych mechanizmów popychających polityków do nadmiernej agresji i odsądzania przeciwnika od „czci i wiary” są jeszcze zjawiska kulturowe niezwiązane wprost z systemem. Żaden system nie każe bowiem dziennikarzom z telewizji publicznej robić brutalną i – powiedzmy to wprost – dość prymitywną propagandę politykom obozu rządowego i serwować to dzień w dzień, zamiast rzetelnej analizy, uczciwej krytyki i bez dania jakiejkolwiek szansy politykom opozycji.
Żadne mechanizmy nie każą tego samego (tylko na odwrót) robić dziennikarzom TVN. A programy tej stacji są tak samo dalekie od obiektywizmu jak programy mediów publicznych. Stacja amerykańska robi propagandę przeciwko PiS ślepo popierając opozycję.
I w ten oto sposób Polska jest bombardowana codziennie nieustającym, jątrzącym przekazem, w którym dwa konkurujące polityczne obozy przedstawiane są albo jako zbawcy i zdrajcy, albo na odwrót – zależy tylko jaki kanał włączysz. Jak przy takim przekazie widz ma zachować rozsądny krytycyzm kiedy w dwu głównych telewizjach nie znajduje żadnego przykładu obiektywizmu.
Ale zrzucenie winy na media byłoby zbyt prostym wyjaśnieniem. Za stan polskiej debaty politycznej odpowiadają przede wszystkim politycy obu obozów. To liderzy Platformy w latach 2005-2007 zaczęli w stosunku do polityków, ale też i wyborców PiS-u stosować tzw. „przemysł pogardy”. Potem nasiliło się to po katastrofie smoleńskiej kiedy platformerscy chuligani sikali na znicze ustawione pod pałacem prezydenckim, a „elita” warszawska milcząco akceptowała te wybryki.
Po zmianie władzy w 2015 PiS bez żadnej taryfy ulgowej zaczął odpłacać Platformie pięknym za nadobne i w efekcie konflikt polityczny rozwija się w Polsce i nakręca w najlepsze.
Z drugiej strony – jak to zauważył któryś komentator: „gdzie dwóch się bije, tam obaj korzystają”. Na konflikcie Platforma – PiS korzysta tak jedna jak i druga strona. Pozostałe ugrupowania zostały całkowicie zmarginalizowane. Po części zresztą na własne życzenie – żadna z głównych partii w Polsce nie przedstawia Polakom propozycji, które różniłyby się istotnie od tego co oferują PiS i PO. PiS socjalnymi programami wypchnął z boiska lewicę, a odwołaniem się do patriotycznych haseł ograniczył pole działania rachitycznej polskiej prawicy.
Z kolei Platforma przejęła od lewicy postulaty obyczajowe środowisk lgbt, a resztę popularności napędziły jej ewidentne błędy w polityce personalnej PiS.
Wydawało się, że najstarsze polskie ugrupowanie PSL po wchłonięciu Kukiza i podniesienia wyniku w ostatnich wyborach sejmowych zrozumiało, że należy sięgnąć do postulatów ustrojowych, które dały Kukizowi w 2015 r. 21% poparcia w pierwszej turze wyborów. Rzeczywiście na początku kampanii PSL zajęło się problemami wymiaru sprawiedliwości, a Władysław Kosiniak-Kamysz umieścił stosowny punkt w swoim programie ogłoszonym na konwencji w Rzeszowie pod koniec lutego. Rychło jednak lider PSL zastąpił konkret słodkimi tekstami o jedności. Sprowadziło go to na margines polityczny.
Tak więc na scenie dominują nadal PiS i PO, których prawie nic nie dzieli. Ale im bardziej są do siebie podobne, tym ostrzej muszą siebie atakować. To daje im bowiem realne korzyści. Raz jedni, raz drudzy zdobywają władzę. I zanosi się, że tak będzie do końca świata.
A my – obywatele – dajemy się wciągać w ten sztuczny konflikt. Zastanawiam się kiedy się połapiemy, że nas – jak to się mówiło we Lwowie – po prostu rolują.
Janusz Sanocki
Felietony i komentarze niekoniecznie odzwierciedlają poglądy redakcji