Dziś podziękowałbym księdzu profesorowi Józefowi Tischnerowi za wolność, którą mi dawał. Bo przy nim czuło się wolnym nawet w ponurych latach PRL-u. Dopóki mogliśmy myśleć, przestrzeń wolności istniała, a my mieliśmy nadzieję, że zmienimy świat – mówi Wojciech Bonowicz, autor książki „Tischner. Biografia”.
PAP: 20 lat temu ukazała się pana książka pod tytułem „Tischner”. Co sprawiło, że wraca pan do tego samego bohatera?
Wojciech Bonowicz: Przez ten czas ciągle zajmowałem się Józefem Tischnerem, zbierałem kolejne informacje na jego temat, robiłem wywiady, przeglądałem archiwalia. Okazało się, iż jest jeszcze wiele rzeczy, które warto pokazać. Tym bardziej, że właśnie niedawno minęła 20. rocznica jego śmierci. Zauważyłem też od pewnego czasu wzrost zainteresowania Tischnerem. Jest on ludziom cały czas potrzebny.
PAP: Do jakich nowych informacji pan dotarł?
W.B.: Znalazłem mnóstwo ciekawych rzeczy w IPN, do którego archiwów nie miałem przed laty dostępu. Po przejrzeniu znajdujących się tam materiałów, zrozumiałem, jak Tischner był intensywnie obserwowany. Zachowała się zaledwie część dokumentów, ale one już pokazują, jak uważnie go śledzono. Inwigilowano go do tego stopnia, że w samej Łopusznej znaleziono agentów, którzy przyglądali się temu, co robi, kto go odwiedza w bacówce. Na przykład pozyskano jako informatora miejscowego proboszcza, który przez całe lata opowiadał smutnym panom o pobytach Tischnera na Podhalu. Wynika z tego, że był on traktowany jako przeciwnik polityczny. Interesowano się nim szczególnie wtedy, gdy zaczynało się mówić o tym, iż jest potencjalnym kandydatem na różne stanowiska, w tym prymasa Polski.
PAP: Odnoszę wrażenie, że w obecnej biografii księdza profesora bardziej szczegółowo niż w poprzedniej zostało opisane jego dzieciństwo i młodość.
W.B.: Tak, bo wtedy musiałem się opierać jedynie na relacjach i wspomnieniach koleżanek i kolegów szkolnych księdza. Gdy jednak rodzina uporządkowała jego archiwum, odnalazła prowadzony przez niego dziennik z czasów licealnych. Dla biografa to prawdziwa gratka.
PAP: Skoro jesteśmy przy dzieciństwie Tischnera, to proszę wytłumaczyć, dlaczego nazywany był Józkiem Szkolnym.
W.B.: Bo mieszkał w szkole, był dzieckiem nauczycielskim, w związku z czym przydomek pojawił się w sposób naturalny. Miał ciekawe dzieciństwo. Na dodatek był dzieckiem chłonnym, od wczesnych lat bardzo intensywnie obserwującym świat, dzieckiem, które szybko nauczyło się czytać. Odróżniał się tym od rówieśników, choć starał się być taki jak oni – dzień spędzał z nimi nad Dunajcem, w górach, pomagając przy domu. Taka sytuacja mogła spowodować w jego życiu rozdarcie. Ale on znalazł sposób, by te różne środowiska zharmonizować. Broił jak inni, no to lanie też dostawał tak jak inni, gdyż rodzice pilnowali, by w ich dzieciach nie ukształtowało się poczucie wyższości. Ono było od razu tępione. Z Podhala pochodzi mnóstwo księży, jednak wielu z nich niezbyt chętnie przyznaje się do swoich góralskich korzeni, uważając się za kogoś lepszego. Tischner był od tego wolny, do końca życia został Józkiem Szkolnym. Nawet się w ten sposób podpisywał pod fragmentami „Historii filozofii po góralsku” drukowanej w „Przekroju”.
PAP: A czy w dzieciństwie już coś wskazywało na to, że zostanie księdzem?
W.B.: Pewne cechy, które wtedy się w nim ukształtowały, zdecydowały o jego kapłaństwie, np. nieustające poszerzanie horyzontów. Ale z drugiej strony – jak wynika ze wspomnień jego kolegów i z tego co znajdujemy w dzienniku – kościół, który znał, wzbudzał w nim opór.
PAP: No właśnie, młody Tischner pisze, że drażni go kler, ale mimo tego decyduje się wstąpić do seminarium.
W.B.: To jest najciekawszy zapis w dzienniku. On ma poczucie, że nie idzie do świata idealnego. Duchowni, z którymi się stykał, nie byli dla niego interesujący. Ale w końcu trafił na księdza, który go pociągnął za sobą. Włodzimierz Pilchowski, jego katecheta w liceum, był postacią dużego formatu, człowiekiem, który zrobił doktorat z filozofii. Pomagał też Tischnerowi sformułować plany na przyszłość, kiedy chłopak zastanawiał się nad tym, czy zostać pisarzem, dziennikarzem, a może filozofem. To pod wpływem przemyśleń związanych z nagłą śmiercią katechety zrodziło się w Tischnerze powołanie. Dziennik pokazuje, że to nie było takie oczywiste, gdyż przecież po drodze były jeszcze sympatie, dziewczyny, z którymi był związany uczuciowo. Świadczy to o tym, że nie szedł do seminarium ze strachu przed życiem, z poczuciem, że nie wie, co się na świecie dzieje.
PAP: A jak ze swoją wrodzoną niezależnością dawał sobie radę z rygorami obowiązującym w seminarium?
W.B.: Opowiadał, że seminarium w latach 50. było dla niego oazą wolności. Gdyby poszedł na filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, który był uczelnią państwową, to musiałby studiować marksizm i niewiele więcej. Może liznął by jeszcze trochę historii filozofii mocno naznaczonej ideologią. W seminarium wyglądało to inaczej, panowała tam zdecydowanie większa wolność. Oczywiście kładziono nacisk na filozofię tomistyczną, ale nie było presji ideologicznej. Seminarium było rozdyskutowane, profesorowie prezentowali różne stanowiska, niektórzy szukali pomostu między filozofią klasyczną a współczesną. Taki wybór był najlepszym wyjściem dla kogoś, kto miał w sobie wolność myślenia. Trzeba też pamiętać, że to był Kraków. Krakowskie seminarium stało naprawdę na wysokim poziomie. Dbał o to kardynał Sapieha, który chciał mieć dobrze wykształconych księży, potrafiących funkcjonować w świecie inteligencji.
PAP: Czy Tischner już w seminarium znalazł swoich mistrzów?
W.B.: Tak, już wtedy spotkał najważniejsze dla siebie osoby. Należał do nich ksiądz Kazimierz Kłusak, który wykładał filozofię, ksiądz Jan Pietraszko, który był duszpasterzem akademickim i ksiądz doktor Karol Wojtyła, który prowadził wykłady dla seminarzystów. Cechą łączącą te trzy postaci była ich ogromna skromność. Oni wszyscy niewiele posiadali, byli skoncentrowani na ludziach i swojej pracy, natomiast zupełnie nie interesowali się robieniem kariery. Tak się jednak złożyło, że wszyscy ją zrobili, jednak wbrew własnym pragnieniom. Na przykład Pietraszko został biskupem, ale nie dlatego, że o tym marzył, tylko że Wojtyła go do tego „zmusił”. Ten ubogi styl życia robił na Józefie Tischnerze wrażenie. On później funkcjonował w ten sam sposób. Pamiętam te jego słynne, biedne kurteczki, poprzecierane spodnie, teczkę niezmieniającą się przez całe lata. Rzeczy nie były mu potrzebne. Owszem posiadał samochody, ale niespecjalnie żadne luksusowe. One miały się po prostu przemieszczać, bo dużo podróżował.
PAP: Podróżował na przykład do Watykanu, odkąd Karol Wojtyła został papieżem. Studentom mówił, że jedzie pogadać z szefem. Czy wtedy połączyła ich silna więź?
W.B.: Myślę, że stało się to wcześniej, jeszcze w Krakowie. Wojtyła wiedział doskonale, że ma do czynienia z księdzem ponadprzeciętnym. Z wybitnym, myślącym niezależnie intelektualistą, doskonale znającym współczesną filozofię, ale też z człowiekiem mającym wielki dar słowa, umiejącym się komunikować z ludźmi o bardzo różnych poglądach. Wojtyle nie przeszkadzało, że Tischner krytykował znaczną część myśli katolickiej w Polsce, a potem sam Kościół. Nigdy nie myślał o tym, żeby mu tego zakazać. Wierzył w dobre intencje Tischnera. Jak napisałem tę biografię, to zdałem sobie sprawę z tego, że tak naprawdę Józef Tischner miał dużo szczęścia, że w różnych etapach swojego życia trafiał na ludzi, którzy pomagali mu się rozwinąć. Nie musiał tracić zbyt wiele energii na walkę z wiatrakami.
PAP: Do dziś za szczęściarzy uważają się ci, którzy uczestniczyli w odprawianych przez niego mszach w krakowskim kościele św. Anny. Czym ksiądz Tischner przyciągał do siebie ludzi?
W.B.: Na msze do św. Anny przychodziło dużo krakowskiej inteligencji, bo to jest kolegiata uniwersytecka. Przyciągały ją kazania Tischnera, które były starannie przygotowane i dobrze powiedziane. Zazwyczaj ksiądz koncentrował się na jednym czy dwóch sformułowaniach, najczęściej wziętych z Ewangelii, które chciał, by zostały zapamiętane. Ciągle też rozwijał swoje umiejętności retoryczne. Ponieważ czytał dużo dzieł filozoficznych, które – jak żartował – zepsuły mu język, musiał się nauczyć mówienia o skomplikowanych sprawach w prosty sposób. Pomagało mu w tym sprawne posługiwanie się obrazem, dobrze wybranym cytatem. Co jest ciekawe, on w trakcie kazań w zasadzie nie żartował, choć wielu Tischner kojarzy się z opowiadaniem dowcipów. Zależało mu na tym, żeby uczestnicy mszy byli cały czas skupieni.
PAP: I udawało mu się to samo robić z dziećmi, choć zupełnie innymi metodami.
W.B.: Tak, był pierwszym księdzem, który podczas mszy rozmawiał z dziećmi. Traktował je poważnie, a przy tym znalazł z nimi wspólny język. Świat dziecka jest wypełniony zabawkami, więc wychodził przed ołtarz z misiem Bartkiem. Pozwalał też dzieciakom przynosić maskotki i pytał je o ich własne doświadczenia. Opowiadały, gdzie były na wakacjach, co widziały, w czym uczestniczyły. Kiedy o tym mówiły, z jego pomocą zaczynały rozumieć, co w tych przeżyciach jest najważniejsze. To była tajemnica sukcesu Tischnera.
PAP: A na czym polegała tajemnica jego kontaktów ze studentami? Pracował na trzech uczelniach, a na jego wykładach młodzi ludzie siedzieli na schodach, bo brakowało miejsc.
W.B.: Bez wątpienia działała tu legenda Tischnera, która ciągnęła się za nim od początku lat 80. Ale nie tylko. Jego się po prostu dobrze słuchało. Wykład był tak prowadzony, żeby można było nadążyć za tokiem jego myślenia. Jemu nie chodziło o to, żeby studenci nauczyli się, który filozof kiedy żył i w jakim mieście, tylko by zrozumieli, że myśliciele prowadzą ze sobą dialog, że jedna ich myśl wypływa z drugiej, że nie byłoby Augustyna bez Platona. Do dziś spotykam ludzi, którzy chodzili na wykłady Tischnera. Oni wszyscy mają wciąż w głowie ułożoną przez niego mapę filozofii. On jakby wbijał gwoździe w ludzką pamięć i na tych gwoździach zawsze można było coś zawiesić.
PAP: Na przykład słowo „wolność”, które było dla niego kluczowe. Czy to ono sprawiło, że został nieformalnym kapelanem „Solidarności”?
W.B.: Bez wątpienia tak, choć wpływ na to miały już w latach 70. jego kontakty ze środowiskami opozycyjnymi. One w naturalny sposób wciągnęły go do współpracy. Zaproszono go do wygłoszenia słynnego kazania na Wawelu dla przywódców „Solidarności”, później na zjazd ruchu. Ale poza wszystkim, on był bardzo dobrze przygotowany filozoficznie do wejścia w ten świat. Zajmował się etyką pracy, tym, jak organizacja pracy w PRL-u powoduje, że ludzie mają najrozmaitsze dylematy moralne i nie mogą sobie z nimi poradzić, gdy np. ich praca jest bezsensownie marnowana. Cała filozofia Tischnera była nastawiona na obserwowanie i opisywanie najrozmaitszych ludzkich doświadczeń. Dlatego doskonale rozumiał źródła buntu, który w pewnym momencie wybuchł. Szukał istoty tego zjawiska, chciał się dowiedzieć, co sprawiło, że ludzie zaryzykowali udział w strajku i co to znaczy, że ludzie w jego trakcie doznawali uczucia wolności. Tischner miał narzędzia do badania tych zjawisk także dlatego, że funkcjonował na styku filozofii i kapłaństwa. W efekcie tego napisał „Etykę solidarności”. I choć książek na temat „Solidarności” powstało bardzo dużo, to właśnie ona jest ciągle tą publikacją, do której się wraca, gdy chce się zrozumieć istotę tego, co się wtedy działo.
PAP: Czytelnicy Tischnera często wracają też do jego „Historii filozofii po góralsku”, choć z zupełnie innych powodów.
W.B.: Tam również chodziło o to, żeby zrozumieć, gdzie my się uczymy myślenia. Często czyta się ją jako zespół zabawnych, kolorowych historii, anegdot. Ale ta książka jest czymś więcej. To opowieść o tym, jak się rodzi myślenie. A myślenie rodzi się wśród konkretnych ludzi, którzy mają swoje sposoby rozumienia świata, dyskutują ze sobą. Tischner znalazł barwną formę, przeniósł greckich filozofów na Podhale, znalazł dla nich odpowiedniki wśród swoich przyjaciół, kolegów, wybitnych postaci góralskiej kultury. Starał się przez to powiedzieć ludziom coś bardzo osobistego, że ja, Józef Tischner, nauczyłem się myśleć właśnie tutaj, to są moi Grecy, to są moje początki, to jest moje arché. To jest książka, podobnie jak „Etyka solidarności”, napisana w gruncie rzeczy z wdzięczności. Tischner opowiadał, że kiedyś przyszedł do „Tygodnika Powszechnego” poradzić się, co ma powiedzieć robotnikom, którzy będą słuchać jego kazania na Wawelu. Krzysztof Kozłowski powiedział mu wtedy tak: „Ty im po prostu podziękuj”. Tischner uznał to za genialną ideę. I o tym jest „Etyka solidarności”, podobnie jak „Historia filozofii po góralsku”. Obydwie książki są wielkim wyrazem wdzięczności dla ludzi, których znał i którzy go ukształtowali. Przejmujące było to, że „Historia filozofii po góralsku” powstała tuż przed chorobą, która odebrała mu głos. Na szczęście zdążył jeszcze nagrać większość jej rozdziałów i sam wypowiedzieć te podziękowania.
PAP; A jak by pan miał dzisiaj podziękować księdzu profesorowi, to co by mu pan powiedział?
W.B.: Że dziękuję mu za wolność, którą mi dawał. Bo przy nim czuło się wolnym nawet w ponurych latach PRL-u. Owszem, okoliczności były ciężkie, nie mieliśmy paszportów, nie mieliśmy się w co ubrać, jedzenie też było nie za dobre, ale w zasadzie to wszystko nie miało znaczenia. Dopóki mogliśmy myśleć, przestrzeń wolności istniała, a my mieliśmy nadzieję, że zmienimy świat.
Rozmawiała Magdalena Huzarska-Szumiec
Wojciech Bonowicz jest poetą, publicystą, stałym felietonistą „Tygodnika Powszechnego”, współpracuje z miesięcznikiem „Znak”. Jest redaktorem pism Józefa Tischnera i opiekunem merytorycznym Dni Tischnerowskich w Krakowie. Zdobył Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii poezja, był też dwukrotnie nominowany do Nagrody Nike. Książka „Tischner. Biografia” ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. (PAP)