Nie ma chyba częściej używanego w popularnych piosenkach wyrazu niż odmieniana przez wszystkie przypadki miłość i deklaracji częściej składanej niż „kocham cię”. Ale to co pojawia się w przestrzeni przy każdej okazji, co nadużywane i niezrozumiane, staje się mimowolnie coraz bardziej pozbawiane znaczenia. Moja ukochana Żona pyta czasem z udawaną naiwnością: co to znaczy „kochać”, a ja nie umiem jednym zdaniem odpowiedzieć. Bo to jedno z najważniejszych pytań jakie staje przed człowiekiem, a język coraz słabiej radzi sobie z poważnymi sprawami. Nie wszystko jednak jest już stracone, wciąż mamy szansę na lingwistyczną kontrrewolucję. Trzeba odzyskać sens wyrazów fundamentalnych dla ludzkiej kondycji. Co więc tak naprawdę znaczy „kocham cię”?
Miłość dzisiaj definiuje prawo rodzinne i teksty piosenek. „Kochać to nie znaczy zawsze to samo” – śpiewał zespół De Mono i masa fanów jest na podstawie tego cytatu zwolniona z rozważań nad sensem wyrażenia „kochać” i znaczeniem słowa „miłość”. Bardziej konkretne jest prawodawstwo, zwłaszcza to dotyczące spraw rodzinnych. Właśnie tam można znaleźć trzy punkty, z których składa się miłość: sfera erotyczna, wspólne gospodarstwo domowe i bliżej niesprecyzowane uczucie. Miłość jest więc czymś co jest tymczasowe, iluzoryczne, względne. Dzisiaj „kocham cię”, ale jutro mogę już nie tylko nie kochać ciebie, ale kochać kogoś innego lub w ogóle nie kochać nikogo. Miłość jest stanem tu i teraz, czyli czymś, co przez wieki nazywano zakochaniem się. Bo faktycznie zakochanie mija, przepoczwarza się w miłość albo rozpływa się w powietrzu. Ojciec Adam Szustak, popularny kaznodzieja wykorzystujący nowe media, powoduje sporą konsternację, kiedy przekonuje, że „prawdziwa miłość zaczyna się w nas wtedy, gdy zajmujemy się w drugim człowieku nie tym, co nas w nim fascynuje, ale tym, co jest w nim słabe, beznadziejne, cierpiące i złe”. Jeśli ktoś przestał kochać swojego męża czy swoją żonę, to znaczy, że nigdy go/jej nie kochał. Zakochanie to nie miłość. W książce „Rodzinne pole minowe” Szustak stwierdza: „Miłość to kochanie słabości i służba drugiemu we wspólnej drodze wychodzenia z nich” i dodaje: „Tylko postawa sługi jest początkiem miłości i doświadczania wielkich cudów w relacji”. Ma rację? Jasne, że ma. Miłość nie ma końca, to jest pewne. Ale jest możliwe, że nie ma też początku, jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Jedno jest pewne: miłość to relacja. Tylko jaka? Czy to jest relacja, która została ukonstytuowana a priori, czy jest ona wynikiem decyzji? Innymi słowy, czy miała ona początek i czy może mieć koniec? Czy trwa wiecznie? I nie mam tutaj na myśli żadnej metafory, ale dosłowne trwanie…
Platon twierdził, że miłość jest tęsknotą za zjednoczeniem dwóch rozdzielonych dusz. Koncepcja bardzo romantyczna, ale niepozbawiona także uroku logicznego. W „Uczcie” Platon pisze o miłości w ten sposób: „A jeśli kiedy taki czy jakikolwiek inny człowiek przypadkiem znajdzie swą drugą połowę, wtedy nagle dziwny na nich czar jakiś pada, dziwnie jedno drugiemu zaczyna być miłe, bliskie, kochane, tak że nawet na krótki czas nie chcą się rozdzielać od siebie”. Dwie dusze, obleczone w rozkoszodajne ciała, spotykają się, w jakiś mistyczny sposób rozpoznają się i żyją długo i szczęśliwie. Więcej nawet: te dwie połówki duszy były i stają się ponownie jedną duszą. Jedną i tą samą duszą. Wizja cudownie kusząca, ale w rzeczywistości zbyt często niewytrzymująca konfrontacji z codziennością. I czym w tej relacji byłoby wyznanie „kocham cię”? Zbytecznym potwierdzeniem oczywistej oczywistości? Czy może niekończącym się zadziwieniem cudownością jedności w odmienności?
Relacja ukonstytuowana a priori niekoniecznie musi mieć tak romantyczny kontekst jak ten, o którym pisał Platon: że gdzieś kiedyś przed narodzeniem byliśmy jednym, potem nas bogowie rozłączyli, a teraz, w ciele cudem jakimś (albo wcale nie cudem, a przeznaczeniem!) spotykamy się, rozpoznajemy i jest happy end. Trochę do tej właśnie koncepcji nawiązuje dzisiejsza kultura oparta – jak to zauważył w latach 50. Erich Fromm – na romantycznej miłości w miejsce miłości będącej po prostu sztuką, umiejętnością, warsztatem. Przez wiele wieków małżeństwa były aranżowane na podstawie doraźnych, acz istotnych korzyści dyktowanych przez rodziny obu stron. W oczywisty sposób trzeba było wówczas rozróżniać, kategorycznie odcinać zakochanie od miłości, bo o ile to pierwsze czasem się zdarzało, to ta druga była czymś, czego trzeba było się po prostu nauczyć, żeby nie zwariować, żeby przeżyć życie przynajmniej we względnej radości i równowadze emocjonalnej. Miłość w takim rozumieniu była po prostu sztuką, której należało się nauczyć. Konsekwencje takiego podejścia byłyby dla nas kompletnie niezrozumiałe: wygląd zewnętrzny musiał zejść na drugi plan, zakochanie zostało całkowicie oddzielone od miłości, a pożądanie stało się także przedmiotem nauki, ars amandi. Małżonka po prostu trzeba było nie tylko pokochać, ale też nauczyć się pożądać i nauczyć się wzbudzać pożądanie, bo innej drogi nie było. Małżeństwo rozumiano jako z zasady wieczne, albo co najmniej dożywotne. Trzeba było umieć się w nim odnaleźć, bo mimo wszystko przyspieszenie końca jego trwania poprzez skrócenie drogi współmałżonka do Pana było bardzo niedobrze widziane…
A potem przyszły szalone lata 20 ubiegłego wieku i wszystko stanęło na głowie. Ludzkość – przynajmniej na kilku wiodących kulturalnie kontynentach – przypomniała sobie o historii Romea i Julii, ale nie jako o podniecającym swą wyjątkowością przypadku miłości spotykanej niesłychanie rzadko, a w pozycji miłości standardowej, żeby użyć technicznego języka zubażającego to zjawisko. Od szczerych i głębokich wzruszeń panien z lepszych, potem dobrych, a potem jakichkolwiek domów do cichego wpisania miłości na listę praw człowieka wiodła krótka droga. Nie minęło wiele lat, a oczekiwanie – ba! żądanie – miłości stało się powszechne. Istotą miłości stało się nie kształtowanie, ćwiczenie, doskonalenie własnych umiejętności kochania – i nie mam na myśli wyłącznie sfery fizycznej, a bardziej duchową i „życiową” stronę miłości – co kwestia znalezienia kogoś, kto nas bezgranicznie pokocha „takich jakimi jesteśmy”. Doskonalenie się było już passe. Jestem jaki jestem – to nie jest odkrycie i de facto dyktat status quo ostatnich lat. Narcystyczne oczekiwanie, że świat winien się dostosować do naszego własnego – idealnego poprzez samo istnienie – jestestwa, trwa już wiek cały. Pretensja do bycia paradygmatem miłości jest dzisiaj fundamentem jej definicji. Miłość tego typu jest relacją przedmiotową – mi się należy. Mi się należysz, przynajmniej tak długo, aż mi się nie znudzi. Nie jest to relacja wzajemna, bo wzajemna tego typu relacja może być wyłącznie tymczasowa. A tymczasowe, chwilowe jest zakochanie – relacja całkowicie inna niż miłość.
Relacja miłości jest w każdym przypadku czymś, co determinuje naszą tożsamość. Bez najmniejszego wątpienia miłość – czy to romantyczna, czy zaaranżowana (przeznaczona – ładniej brzmi) tworzy tożsamość i z całą pewnością jest relacją. Ale jaką?
Żebyśmy zrozumieli tę relację, musimy koniecznie jej kontekst. Różne są oczywiście koncepcje człowieka, nie miejsce tutaj na przypomnienie zarysu koncepcji antropologicznych, ontologicznych, epistemologicznych i wszystkich innych. Musimy się na coś zdecydować, żeby pójść dalej. Zakładamy więc a priori, że istnieją więc co najmniej dwa byty (z gatunku nieco przekornie i czasem na wyrost nazywanego homo sapiens) potrafiące nawiązywać kontakt z otoczeniem i wchodzić w relacje między sobą. Jak pisał w eseju „Całość i nieskończoność” Emmanuel Levinas, między bytami tego typu dochodzi do dwóch kolejnych zderzeń. Najpierw na poziomie twarzy dokonuje się gwałt polegający na kontakcie z Innym, na wyłuskaniu z magmy świata jego twarzy, która wchodząc w nasz zakres percepcji zmienia nas na zawsze. Drugim ewentualnym etapem tego zderzenia jest rozmowa. I znów każdy zrozumiany, czy choćby przyjęty, komunikat językowy zmienia na zawsze nasz idiolekt (język osobniczy, indywidualny, oryginalny i niepowtarzalny język każdego człowieka), a w konsekwencji nasz fundament świadomego bytu. Nie są to oczywiście zmiany głęboko zmieniające autodefinicję naszej istoty, dotykające istnienia, ale jednak są – lub co najmniej mogą – być zmianami znaczącymi. Relacja według tej koncepcji oznacza przede wszystkim transcendencję, przekraczanie siebie tak, by dotknąć, zrozumieć Innego, a w konsekwencji dokonać przemiany siebie. Levinas mówi o tym trochę tak, jakbyśmy słuchali Szustaka: „Miłość zwraca się ku Innemu, zwraca się ku niemu w jego słabości. (…) Kochać znaczy bać się o innego człowieka, przychodzić z pomocą jego słabości. Ta słabość jest niczym świt, w którym kochany byt wschodzi jako Ukochana”.
Wiemy już, że miłość jest czymś fundamentalnie różnym od zakochania, ale może jest specyficzną formą przyjaźni? Levinas przekonuje, że nie. „Miłość i przyjaźń są nie tylko inaczej odczuwane. Różny jest ich korelat. Przyjaźń pragnie innego człowieka, miłość szuka czegoś, co nie ma struktury jestestwa, lecz jest nieskończenie przyszłe, co ma się dopiero narodzić. W pełni kocham tylko wtedy, gdy Inny mnie kocha, nie dlatego, że potrzebuję jego uznania, lecz dlatego, że moja rozkosz rozkoszuje się jego rozkoszą i dlatego, że w tym bezprecedensowym utożsamieniu, w tej transsubstancjacji, Toż-Samy i Inny nie zlewają się ze sobą, ale – poza wszelkim możliwym projektem, poza wszelką świadomą władzą – płodzą dziecko. Jeżeli kochać znaczy kochać miłość, jaką darzy mnie umiłowana, to kochać znaczy również kochać w miłości samego siebie i w ten sposób powracać do siebie” – pisze w Levinas „Eseju o zewnętrzności”.
Idąc dalej trzeba przypomnieć uwagi Hegla, który twierdził, że dziecko JEST rodzicami. Inny, który JEST mną – to relacja niepodobna do żadnej innej, ale wzbogacającą i wznosząca na niedostępny w inny sposób poziom każdą inną relację. Przenosząca w wieczność.
Co więc w kontekście powyższych uwag znaczy „kocham cię”? Czy to jest deklaracja otwartości na miłość, czy bezwarunkowa kapitulacja przed świadomością istnienia miłości? Czy decyzją o wyrażeniu zgody na bycie sługą Innego? Czy wreszcie to pełna ulgi konstatacja własnej miłości wyrażanej w uwielbieniu Innego?
Każda z tych możliwości jest tylko igraszką języka, który próbuje dogonić sunące pod chmurami umysłu tęsknoty za jednością dusz, w czym może odnaleźć się Toż-Samy z Innym bez żadnych warunków wstępnych, bez żadnych granic czasowych i bez ograniczeń znaczeniowych. „Kocham cię” to zarówno wyraz otwartości na Oblubieńca-Innego, przyjęcie pozycji sługi siebie samego odbitego w rozkoszy i spokoju duszy Innego oraz deklaracja wieczności tej relacji. To każdorazowo potwierdzana – nie ponawiana! – integralność, tożsamość, bezterminowość, bezwarunkowość.
Niezależnie od tego, czy miłość jest istniejącą od zawsze jednością dusz, a my tego sobie nie uświadamiamy, czy tylko (aż!) będzie trwała wiecznie jako samouzupełniające się duchowe perpetuum mobile, jest zupełnie inną relacją niż zakochanie. „Kocham cię” jest więc płynącą z dna serca, z dna duszy nie deklaracją uczestnictwa w relacji miłości, ale ciągłym, permanentnym odnawianiem świadectwa zdumienia cudownością tej konstrukcji w procesie. Bo miłość jest przecież konstrukcją, której immanentną cechą jest duchowe iskrzenie, proces ciągłej rekonstrukcji samej siebie. „Kocham cię” znaczy tyle, co byłem, jestem i będę wciąż zadziwiony i zanurzony w relacji miłości do ciebie. Byłem, jestem i będę. Miłość wyrywa z przeszłości, daje perspektywę teraźniejszości i rozświetla przyszłość. Przekraczamy wspólnie język, czas i przestrzeń wypowiadając na jednym oddechu zaklęcie będące obietnicą, zobowiązaniem i uznaniem rezygnacji z własnego samo-bytu.
„Kocham cię” to skroplona miłość padająca na ukryte pod żyzną ziemią nasienie.