Jesienią 2004 roku moje możliwości radzenia sobie z przeciwnościami wyczerpały się. Stanęłam przed ścianą. To nie było moje lenistwo, wygodnictwo, oczekiwanie, że inni przeżyją za mnie życie, a ja gdzieś na poboczu przeczekam bezpiecznie. Poczułam się ogromnie słaba i bezsilna, wyczerpana. To nie to, że byłam samotna. Nie byłam, ale czułam się okropnie samotna. Czy ja zawsze muszę mieć koło siebie nieodpowiedzialnego człowieka? Czy ja chcę zbyt wiele?
Zdecydowałam się odbyć ostateczną rozmowę z Panem Bogiem i przedstawić Mu mój punkt widzenia:
– Ja się Panie Boże nie lenię i nie rozczulam nad sobą, ale już nie daję rady z takim życiem. Nikt mi nie jest w stanie pomóc, tylko Ty. Nie możesz, ot tak, wysłać mnie jak paczkę w tak trudne warunki i oczekiwać, że dam sobie radę. Ja już sobie rady nie daję. Jeśli mi nie pomożesz, to popełnię samobójstwo i to nie będzie moja wina, tylko Twoja. Wiem, że to niesłychane tak mówić do Ciebie, Wielkiego Boga, ale nie mam innego wyjścia. Ja Ciebie nie szantażuję, tylko informuję, że już nie daję rady z takim życiem. Nie daję rady. Słyszysz?
Wokół była zupełna cisza, dzwoniło w uszach, Pan Bóg nie odpowiadał. Dałam sobie około miesiąca na znalezienie odpowiedniej metody pozbawienia się życia. Skakanie z mostu nie wchodziło w grę – nie lubię zimnej wody w fjordzie. Powieszenie też nie – nie było odpowiedniego mocowania dla sznura zdolnego utrzymać prawie 70 kg, a poza tym to takie nieeleganckie. Przeglą∂kłam w pamięci metody popełniania samobójstw, o których uczyłam się na medycynie sądowej na studiach lekarskich i trudno było znaleźć coś odpowiedniego akurat dla mnie. No, ostatecznie podcięcie żył można było rozważyć. Śmiercionośne tabletki nie były osiągalne, nikt by mi ich nie zapisał w ilości gwarantującej sukces. Stanęło na podcięciu żył z następowym wykrwawieniem. Byłoby to trochę jak z Petroniuszem w „Quo Vadis” Henryka Sienkiewicza, romantycznie i patetycznie. Już zdecydowałam jak, ale jeszcze czekałam, bo do końca miesiąca zostało kilkanaście dni.
Aż tu nagle przed wieczorem zadzwonił telefon. Rozmówca prosił o pilną wizytę lekarską. Dzwoniącym okazał się znany powszechnie w mieście człowiek obsypany piekącymi czerwonymi plamkami od stóp do głów. Zdecydowanie wymagał on pilnej pomocy medycznej. Tak narodziła się nasza wieloletnia przyjaźń, dzięki której odstąpiłam od zamiaru popełnienia samobójstwa.
Nie zżymajcie się na choroby, znoście je cierpliwie. One czemuś służą, chociaż nam trudno jest to zrozumieć. Niezbadane są drogi i sposoby działania Pana Boga. Jedno jest pewne: On wciąż ma bardzo dobry słuch.
Wydawało mi się, że ta historia jest mimo wszystko optymistyczna. Całą sprawę złożyłam w ręce Pana Boga, a On wyrwał mnie śmierci. Wysłałam tekst do katolickiej gazety, w której już coś wcześniej publikowałam. Trochę znajomy redaktor zakwalifikował go do druku w dziale „świadectwa” i już-już miał się ukazać drukiem. Na wszelki wypadek poproszono psycholożkę o opinię, która okazała się być niejednoznaczna. Uznano, że historia ta może zostać odebrana wbrew moim i Redakcji intencjom przez rodziny osób, które skutecznie targnęły się na swoje życie. Z ostrożności tekst wycofano. No cóż, rodziny mogłyby uznać, że Pan Bóg mnie faworyzuje i przybywa z pomocą, a tu przecież ma być demokracja, prawa człowieka i któż wie co jeszcze.
A ja się zastanawiam, czy ci skuteczni samobójcy zwracali się do Pana Boga o pomoc, czy w rozpaczy uznali, że wezmą sprawę w swoje ręce. A jak człowiek wyłącznie na sobie polega i sam próbuje rozwiązać tak ważny problem, to efekt może być taki, że ich rodziny w swoim żalu będą się czuć zawiedzione i będą oskarżać Pana Boga o nieobecność…