Jako jednostce ironicznej i krnąbrnej z natury, obca jest mi jakakolwiek poprawność polityczna. Dotyczy to także „poprawności politycznej” dominującej na prawicy, mocno osadzonej w jej dominującym nurcie politycznym oraz w związanych z nią mediach państwowych i prywatnych. To sprawia, że choć z prawicą wiele mnie łączy, to patrzę na nią bez entuzjazmu.
Jedną z cech charakterystycznych polskiej prawicy jest „choroba na Moskala”. Nie pozwala ona spojrzeć na Rosję trzeźwo i bez emocji, tak jak w beznamiętnej polityce patrzeć na nią by należało. Na dźwięk słowa „Rosja” toczy się w Polsce pianę, najczęściej obfitą, pienistą i toksyczną. Po Rosji spływa ona oczywiście jak woda po kaczce, po nas niestety nie, pozostawiając głębokie wżery. Każdy, kto nawet nieśmiało zauważa, że na Rosję należy patrzeć bez emocji z miejsca zostaje okrzyknięty „agentem Putina”, więc ludzie się wychylają, choć swoje myślą.
Rosja nie wywołuje u mnie żadnych palpitacji. Mam do niej stosunek chłodny, choć uważam, że kierunek rosyjski powinien być jednym z najważniejszych obszarów działań polskiej dyplomacji, zarówno pod względem politycznym, jak i gospodarczym, wolnym od obcych podszeptów. W relacjach z Rosją – nie da się ukryć, że trudnych i momentami beznadziejnych – zbyt ochoczo założyliśmy amerykańskie okulary, których neokonserwatywna dioptra sprawia, że na Rosję patrzymy po amerykańsku. Tymczasem wystarczy je zdjąć, by zobaczyć Rosję taką jaką ona jest, do bólu przewidywalną.
Nie wyznaję obowiązującej na prawicy miłości euroatlantyckiej. Żebry polityczne uprawiane od lat w Gabinecie Owalnym, uganianie się polskich żołnierzy po pustyniach Iraku i górach Afganistanu w zamian za uścisk dłoni i poklepanie po plecach, a nawet kopniak związany z ustawą 447, są dla mnie nazbyt masochistyczne. Nie jestem przeciwny misjom zagranicznym naszego wojska, są nam potrzebne z wojskowego punktu widzenia, ale nie na warunkach politycznych (i finansowych), na jakich jesteśmy do nich wciągani.
Nie odpowiada mi capstrzykowo-obrzędowa forma uprawiania patriotyzmu przez prawicę, gdyż dla mnie jest przerysowana i nazbyt uszminkowana. Odnoszę wrażenie, że zamiast obchodzić święta narodowe my je teatralizujemy. Pod naporem uproszczonych schematów, które w żaden sposób nie wyjaśniają historii, my tę historię jedynie odmalowujemy. Ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym w całym tym wzmożeniu historycznym nie dostrzegał pozytywów. Zainteresowanie historią sprawia, że powstają prace historyczne – choć o dawnych szkołach historycznych możemy jedynie pomarzyć – łamiące stereotypy, które w polskiej historii czują się wyjątkowo dobrze. Po tym względem jest dzisiaj naprawdę w czym wybierać.
Prawica, to niewątpliwie także rezerwuar różnego rodzaju wariatów. Dopóki taplają się we własnym sosie nie ma z tym problemu. Spotkać ich można w całym spektrum politycznym, więc zjawisko jest szerzej znane. Odnoszę jednak wrażenie, że na prawicy znacznie częściej udaje im się wyrwać z obrzeży i wskoczyć do głównego nurtu, w którym dopóki nie narobią totalnej „obory”, funkcjonują nadzwyczaj sprawnie, gdyż nikt nie ma odwagi w porę wystawić ich za drzwi. Niestety, w Polsce nie funkcjonuje system selekcji, który pozwoliłby takie osoby trzymać z dala od newralgicznych miejsc w państwie, zarówno w obszarze politycznym jak i gospodarczym.
Mam więc kłopot z prawicą, tym bardziej, że w moim przypadku powiedzenie „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”, słabo się sprawdza. Dlatego pozostaje mi krakać. Co też niniejszym czynię.
Maciej Eckardt
Felietony i komentarze nie zawsze odzwierciedlają poglądy i opinie redakcji.