Chcąc nie chcąc Andrzej Duda uznał w końcu zwycięstwo Joe Bidena i pogratulował mu zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Zrobił to w depeszy gratulacyjnej, skierowanej do prezydenta-elekta dopiero 15 grudnia, pisząc:
„Po zakończonym głosowaniu Kolegium Elektorów, chciałbym pogratulować Panu pomyślnego wyniku wyborczego i życzyć bardzo udanej kadencji jako 46. Prezydentowi Stanów Zjednoczonych”.
Po tym jakże suchym i beznamiętnym wstępie, Andrzej Duda nawiązał do idei tzw. Trójmorza, przypominając prezydentowi-elektowi, że dzięki wsparciu i zaangażowaniu, Stany Zjednoczone stały się nie tylko „Partnerem Strategicznym Inicjatywy, ale także zdecydowały się zainwestować w Fundusz Trójmorza znaczące środki finansowe, skierowane na realizację regionalnych projektów energetycznych”.
Dodał, że Polska stając się głównym odbiorcą amerykańskiego LNG „nie tylko zapewniła sobie dywersyfikację źródeł i bezpieczeństwo energetyczne, ale także stała się hubem energetycznym dla całego regionu” i że w związku z tym liczy na dalszą „obopólnie owocną współpracę”, kontynuowaną już pod przywództwem nowego prezydenta.
W depeszy znalazły się również słowa o wspólnym stawianiu czoła „wyzwaniom zagrażającym równowadze bezpieczeństwa światowego mającym swoje źródło w imperialnych resentymentach, nadużyciach władzy i łamaniu praw człowieka” oraz zapewnianie, że „Polska będzie nadal zdecydowanie wspierać przemiany demokratyczne za wschodnią granicą”. Padło również przekonanie, że tak jak dotychczas, USA będą z Polską w tym zakresie współpracować.
Depesza Andrzeja Dudy jest wymowna. Odzierając ją z dyplomatycznego anturażu, jest tak naprawdę dość rozpaczliwą próbą obrony stanu posiadania przez człowieka, który wszystkie swoje aktywa polityczne zainwestował w kontrowersyjnego prezydenta, po którym za chwilę nastąpi wielkie sprzątanie i wietrzenie, oznaczające de facto reset na wszelkich możliwych kierunkach, także na odcinku polskim.
Andrzej Duda niechybnie zdał sobie sprawę, że stracił właśnie możnego protektora, dzięki któremu budował swoją pozycję międzynarodową. Wywoływało to co prawda dwuznaczne uśmieszki w kręgach dyplomatycznych, ale dopóki protektor był tym kim był, czyli prezydentem Stanów Zjednoczonych, nikt problemu z tego nie robił. Teraz polski prezydent problem jednak ma, bo najzwyczajniej w świecie został sam.
W depeszy do Joe Bidena Andrzej Duda przezornie, ale też bardzo precyzyjnie nakreślił obszar swojej współpracy na linii Polska-USA. To „Trójmorze”, energetyka, sprawy obronne oraz „szerzenie demokracji” za wschodnią granicą. W tym ostatnim przypadku polski prezydent napisał wprost, by nie rzec nadgorliwie, że polskie zaangażowanie na tym kierunku dokonuje się we współpracy z USA.
Wyszczególniając katalog wspólnych spraw Andrzej Duda stara się wymusić na Joe Bidenie kontynuację polsko-amerykańskich przedsięwzięć, których jest twarzą. Nie bez przyczyny uwypukla tutaj biznesowy i finansowy aspekt zaangażowania Stanów Zjednoczonych, które nie są przecież skore do marnotrawienia zainwestowanych środków, tym bardziej takich, które dotyczą newralgicznego dla nich obszaru paliwowego i militarnego.
Polski prezydent może liczyć tutaj na pozytywną odpowiedź praktycznych Amerykanów, którym nieczęsto zdarza się tak udany i mało wymagający klient, jak my. Joe Biden i jego administracja do cna wykorzystają tę okoliczność, nadając co najwyżej dalszym stosunkom dwustronnym bardziej asertywny, mniej operetkowy wymiar, nie oznaczający oczywiście braku ingerencji w polskie sprawy. Tutaj w Polsce nic się zmieni, poza panią ambasador Mosbacher.
Relacje polsko-amerykańskie wejdą teraz w okres „detrumpizacji”, oznaczający ochłodzenie na linii Biden-Duda. Szereg błędów dyplomatycznych, jakie popełnił polski prezydent i jego zaplecze, będzie miało swoje konsekwencje. Chłodem będzie wiało zwłaszcza na odcinku ideologicznym, gdyż ekipa 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych, jak na amerykańskich demokratów przystało, to najczystszej wody lewica, pałająca ponadto żądzą rewanżu na wszystkim, co konserwatywne i kojarzone z Trumpem.
Polska opozycja uzyska zatem, obok unijnego establishmentu, drugiego ważnego sojusznika w upominaniu – a kto wie, czy nie wymuszaniu – na Prawie i Sprawiedliwości standardów związanych z praworządnością i prawami człowieka, jakkolwiek je rozumieć. Nacisk Waszyngtonu i Brukseli może za chwilę okazać się tak duży, że PiS nie będzie w stanie mu się oprzeć, co spowodować może w konsekwencji jego erozję i rozpad.
To dla Polski zły scenariusz. Nie dlatego, że PiS mogłoby upaść. Ale dlatego, że upadający PiS, chcący takiemu scenariuszowi zapobiec, mogłoby chcieć poczynić znaczenie większe koncesje na rzecz USA, niż miało to miejsce dotychczas. Wbrew pozorom wokół Bidena jest więcej doradców skorych np. do ostrej konfrontacji z Rosją, niż było ich wokół Trumpa. To w Polsce podatny grunt. Nie zdziwiłbym się, gdyby w Warszawie właśnie taki scenariusz był teraz wałkowany. Nic bowiem tak nie łączy i nie likwiduje uprzedzeń, jak wspólny wróg.
Maciej Eckardt
Felietony i komentarze nie zawsze odzwierciedlają poglądy i opinie redakcji.