Najważniejsze jest wzmocnienie pozycji rolnika, dofinansowanie małych, rodzinnych gospodarstw rolnych i postawienie na młodych następców, którzy mogliby sprostać potrzebom rynku – mówi w wywiadzie dla PAP minister rolnictwa Grzegorz Puda.
PAP: Jakie są najważniejsze wyzwania stojące przed rolnictwem?
G.P.: Przede wszystkim wzmocnienie pozycji rolnika jako producenta poprzez eliminację zbędnych kosztów pośrednictwa i zdecydowane wzmocnienie zarówno lokalnej, jak i polskiej marki żywnościowej. Za jeden z ważniejszych problemów uważam niedofinansowanie małych gospodarstw, czego przyczyną jest najczęściej brak środków na inwestycje i modernizacje. Możliwość skorzystania ze wsparcia dzięki projektom w ramach Wspólnej Polityki Rolnej nierzadko wymaga sporego wkładu finansowego, na który wielu rolników zwyczajnie nie stać. To koniecznie trzeba zmienić. Ważny jest również rozwój lokalnej przetwórczości rolno-spożywczej, a w tej dziedzinie mamy bardzo wiele do zrobienia. W Polsce jest zaledwie 4,8 proc. wszystkich takich zakładów w UE, dlatego w czasach globalizacji niezmiernie istotne jest wzmocnienie bezpieczeństwa i możliwości rozwoju lokalnego przetwórstwa i rynku.
W obecnej sytuacji priorytetem jest również zarządzanie ryzykiem, zarówno ekonomicznym, jak i meteorologicznym.
Istotne jest również niwelowanie różnic społecznych między miastem a wsią. Będę walczył o etos polskiego rolnika. W ostatnim czasie w przestrzeni publicznej wiele znanych osób po przegranych przez opozycję wyborach w pogardliwy sposób wypowiadało się o ludziach ze wsi. To było oburzające, niesprawiedliwe i cyniczne. Jeżeli chodzi o środowiska wiejskie i miejskie, to chciałbym powiedzieć, że wszystko nas łączy, a miasto wiele mogłoby się nauczyć od wsi, chociażby szacunku dla tradycji.
Tak samo ważną kwestią jest wieś dla młodych. Chcę, aby młodzi ludzie coraz chętniej łączyli swoją przyszłość z wsią. Gospodarstwo rodzinne, które jest konstytucyjną podstawą ustroju rolnego, ze swojej definicji musi mieć następców. Potrzebna jest do tego odpowiednia edukacja i warunki ekonomiczne. Gospodarstwa rodzinne w przeciwieństwie do wyspecjalizowanych przemysłowych mogą być bardziej elastyczne, dzięki czemu dużo łatwiej mogą dostosować produkcję do zmieniających się potrzeb rynku. To są według mnie podstawowe atuty polskiego rolnictwa, niestety rzadko dostrzegane. Uważam, że doświadczenia związane z pandemią koronawirusa spowodują, że ich znaczenie będzie rosło nie tylko na rynku polskim czy UE, ale i światowym.
PAP: Jak powinno się rozwijać rolnictwo, by nie utraciło konkurencyjności na międzynarodowych rynkach?
G.P.: Polscy rolnicy muszą być przede wszystkim konkurencyjni na rynku lokalnym i krajowym. Brakuje w Polsce lokalnego przetwórstwa, choć to które jest, świetnie radzi sobie na rynkach UE i nie tylko. To raczej zakłady przetwórstwa rolno-spożywczego mają być konkurencyjne na rynkach międzynarodowych. Polsce, biorąc pod uwagę potencjał przetwórstwa rolno-spożywczego, zależy przede wszystkim na sprzedaży na rynkach międzynarodowych produktów spożywczych, a nie surowców rolnych. Jest dla mnie ważne, aby przetwórcy produkujący na eksport zaopatrywali się w surowce rolnicze na rynku lokalnym.
PAP: Na jakie konkretnie cele powinny być przeznaczone unijne fundusze dla rolnictwa?
G.P.: Polskie rolnictwo w przeważającej części jest rolnictwem rodzinnym. Gospodarstwa są o około 1/3 mniejsze niż średnia w UE. Udział polskiego rolnictwa w produkcji dodanej brutto wynosi według Eurostatu ok. 5,5 proc. Fundusze z UE powinny być skierowane tam, gdzie są ograniczenia. Oprócz wspomnianego rynku lokalnego konieczne jest skierowanie pieniędzy na zarządzanie ryzykiem w gospodarstwie.
W następnej perspektywie nieco inaczej będą dzielone środki z funduszy UE. Jesteśmy na początku tworzenia planów strategicznych, które po zatwierdzeniu będą podstawą konstruowania programów wspierania rolnictwa. Wtedy będzie można mówić o szczegółach. Polska powinna w tych planach uwzględnić także podwyższone standardy produkcji rolniczej, również te, które już są spełnione, jak np. wypas czy chów ściółkowy.
PAP: Jaki sposób walczyć z afrykańskim pomorem świń. Co sądzi pan o wybijaniu dzików?
P.G.: Wirus ASF pojawił się w Europie w 1957 r. Pierwszym krajem dotkniętym tą chorobą była Portugalia, a następnie Hiszpania. Choroba początkowo bardzo rzadko przenosiła się na świnie, a wzrost liczby zakażeń następował wraz z wypieraniem małych chlewni przez wielkie fermy przemysłowe. Zarażenie jednej sztuki w stadzie skutkuje chorobą całego stada, a więc zarażenie ASF nie dotyczy sztuki, lecz całej siedziby stada.
Analizując przypadki ASF w ostatnich czterech latach w Polsce, średnia ilość świń w gospodarstwie, w którym doszło do zarażenia wirusem ASF, liczyła ok. 420 sztuk. Średnia ilość świń przypadająca na jedno gospodarstwo utrzymujące świnie pod koniec 2019 roku wynosiła 65,4 sztuki. Średnia ilość świń w gospodarstwie, w którym doszło do zakażenia wirusem ASF, była ponad 6 razy wyższa od średniej krajowej. Podobnie rozkłada się zakażenie ASF w zależności od wielkości stada w innych krajach, takich jak Litwa, Łotwa, Rumunia czy Bułgaria, w których jest epidemia.
Konieczny jest szczegółowy przegląd dotychczasowych metod zwalczania epidemii ASF i skierowanie środków i sił w źródła zakażeń, aby nie uderzały w rolników utrzymujących świnie w gospodarstwie. Do walki z wirusem ASF nie wystarczy sam odstrzał dzików. Konieczna jest racjonalna gospodarka łowiecka. Naturalnym środowiskiem dzików jest gęsty las mieszany. Pola kukurydzy stają się ich zastępczą ostoją, z uwagi na zbyt wysoką populację. Coraz więcej rolników skarży się na szkody, jakie wyrządzają dziki. Niestety zdarzają się również ataki dzików na ludzi w miastach.
PAP: Rolnicy narzekają na niską opłacalność produkcji, w jaki sposób zapewnić im wyższe dochody?
G.P.: Jest kilka powodów niskiej opłacalności rolnictwa w Polsce. Żywność konsumentowi dostarczają wielcy producenci wraz z wielkimi sieciami handlowymi, które mają nieograniczony dostęp do surowej żywności produkowanej w krajach trzecich, najczęściej produkowanej bez poszanowania standardów, które obowiązują w UE i Polsce. Polskie zakłady rolno-spożywcze są certyfikowane przez importerów z krajów trzecich i UE. Tymczasem Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) nie wykonał ani jednej takiej certyfikacji pozwalającej na import na rynek wewnątrzwspólnotowy.
Na pewno przyczyną nie jest często wymieniane rozdrobnienie wynikające z rodzinnego charakteru gospodarstw. Podobną wielkość gospodarstw i powierzchnię użytków rolnych mają np. Włosi. Włoskie rolnictwo uchodzi za zarówno dochodowe, jak i stabilne pod względem ryzyka. Rolnicy od lat zmagają się z nożycami cen.
PAP: Czy nie obawia się pan, że różne niekorzystne – zdaniem rolników – przepisy dla rolnictwa wpłyną na zmniejszenie produkcji żywności i podwyższenie cen produktów rolnych?
G.P.: Jednym z moich priorytetów będzie przegląd przepisów i będę starał się wyeliminować te, które zbędnie zwiększają koszty i ograniczają produkcję w gospodarstwach, zwłaszcza tych mniejszych, rodzinnych. Będę w tym zakresie także współpracował z KE, bo część z nich to przepisy UE.
Jest tu też duża rola WPR, której traktatowym celem jest między innymi zwiększenie wydajności rolnictwa przez wspieranie postępu technicznego, racjonalny rozwój produkcji rolnej, jak również optymalne wykorzystanie czynników produkcji, zwłaszcza siły roboczej, stabilizacja rynków, gwarancja bezpieczeństwa dostaw, zapewnienie rozsądnych cen w dostawach dla konsumentów. Ma to na celu zapewnienie odpowiedniego poziomu życia ludności wiejskiej, zwłaszcza przez podniesienie indywidualnego dochodu osób pracujących w rolnictwie. Moim obowiązkiem jest stworzyć taki plan strategiczny, aby jak najpełniej te założenia zrealizować.
PAP: Czy resort rolnictwa zamierza przedłużyć termin wejścia w życie przepisów zakazujących karmienia zwierząt paszami genetycznie modyfikowanymi?
G.P.: Podstawowym problemem jest tu krajowa produkcja białka, którego niedobór odczuwamy zarówno z uwagi na zakaz skarmiania mączek mięsnych i mięsno-kostnych, jak również wywóz śrut poekstrakcyjnych do innych krajów. Ok. 60 proc. importowanej śruty sojowej wykorzystywane jest jako pasza dla drobiu, 20 proc. dla trzody i 10 proc. dla bydła. Przywożona do Polski śruta sojowa, głównie z Argentyny, Brazylii i USA, jest genetycznie modyfikowana.
Dotychczasowe działania skierowane na wyeliminowanie GMO w paszach okazały się nieskuteczne, a wręcz nastąpił wzrostu importu pasz GMO w ostatnich latach. Konieczne są tu działania równocześnie na wielu kierunkach. Przede wszystkim uprawa roślin strączkowych wymaga innej technologii niż produkcja zbóż. Brak w gospodarstwach suszarni w ciągu lat przyczynił się do znacznych strat nasion, co zniechęca do uprawy. Bobowatych nie da się uprawiać jedne po drugich na tym samym polu. Tu wręcz wymagana jest kilkuletnia przerwa, co oznacza, że specjalizacja w ich uprawie nie jest możliwa.
Cała UE jest importerem białka paszowego. Gdyby policzyć całą powierzchnię, z której importowana jest tylko soja do UE, to jej powierzchnia uprawy byłaby mniej więcej równa powierzchni gruntów rolnych Polski. Odpady przemysłu rolno-spożywczego, takie jak wysłodki czy wywar, są doskonałą paszą białkową. Jednak najczęściej ze względów technologicznych są utylizowane. Konieczne więc są działania zarówno nad wprowadzeniem technologii produkcji pasz wysokobiałkowych, jak też wprowadzenia technologii produkcji zwierzęcej wykorzystujące polskie możliwości produkcji takich pasz jak np. bobowate drobnonasienne. Te działania niestety wymagają czasu. (PAP)