Co jakiś czas przy okazji różnych „ruchawek” za naszą wschodnią granicą, pojawiają się bardziej lub mniej wystrzałowe głosy, że oto nadarza się doskonała okazja do przywrócenia sprawiedliwości dziejowej i odzyskania utraconych na kresach miast. Nie inaczej jest w przypadku targanej protestami Białorusi. Oto, znany podróżnik, dziennikarz i prawicowy celebryta Wojciech Cejrowski proponuje w radiu WNET ni mniej, ni więcej, tylko:
„Idziemy do osłabionej Cichanouskiej i mówimy, że może cię polski rząd poprzeć, ale ‚dziękuję’ to jest za mało. Dobry czas jest teraz, aby się dogadać, co będzie dalej. Zwrot ziem rdzennie polskich, polskich zabytków, majątków, budynków, dzieł sztuki i kościołów. Chcecie być państwem demokratycznym, to proszę oddać co się należy Polsce”.
Z kolei Tomasz Sommer, redaktor poczytnego na prawicy tygodnika „Najwyższy Czas!” formułuje to tak:
„Jest też zupełnie oczywiste, że Grodno powinno, w przypadku rozpadu Białorusi, trafić do Polski. PiS to wie, ale boi się powiedzieć.”
Podobne głosy, dobiegające w zasadzie z prawej strony, pojawiały się wcześniej w odniesieniu do Litwy i Ukrainy. Można je oczywiście potraktować jako koloryt prawicowego podwórka, które od zawsze mieniło się wszystkimi barwami (a tfu!) tęczy, gdyby nie to, że propozycje takie, jakkolwiek formułowane poza głównym nurtem polityki, nie trafiały na podatny grunt za naszą wschodnią granicą.
Z chwilą, kiedy się pojawiają, momentalnie trafiają na czołówki, a następnie są wałkowane przez wiele dni w mediach i dyskusjach politycznych, których głównym celem jest pokazanie Polski jako kraju potencjalnie agresywnego, w którym resentymenty do utraconych ziem są wciąż żywe, wreszcie kraju, który tylko czeka na okazję, by przywrócić na wschodzie status quo ante.
Jest to oczywiście propaganda wykorzystywana na użytek wewnętrzny, nie rodząca skutków politycznych, czy stawiania sąsiednich armii „pod broń”, niemniej czyniąca szkody na naszym wizerunku, który niepotrzebnie sobie rujnujemy tego typu retoryką. A szkoda, bo dziedzictwo kresowe, które silnie tkwi w polskości, wymaga naszej obecności na Litwie, Ukrainie i Białorusi.
Tyle, że obecność ta powinna być mądra, adekwatna do realiów politycznych odzwierciedlających to, że karty na wschodzie zostały już dawno rozdane (fakt, że bez naszego udziału). Wszak jako państwo najszybciej uznaliśmy niepodległość Litwy i Ukrainy, tak jak i teraz, jako państwo, wspieramy przywracanie „niepodległości” Białorusi, tyle, że wolnej od Łukaszenki (sic!). Skoro te państwa uznaliśmy, to jednocześnie uznaliśmy ich granice. Tyle i aż tyle.
Racją stanu Polski jest dzisiaj zachowanie integralności państw, z którymi sąsiadujemy. Jej elementem musi być przede wszystkim nienaruszalność naszej granicy. Jako państwo nie możemy sobie tutaj pozwolić na najmniejszą nawet wątpliwość. Strefa naszego bezpośredniego oddziaływania musi być wolna od niedopowiedzeń i spraw spornych, gdyż w przeciwnym razie stanowić będzie tlący się problem dla przyszłych relacji.
Próba otwierania puszki Pandory, jaką jest w naszym przypadku sprawa granic Polski ustalonych 75 lat temu w Poczdamie, jest podkładaniem ognia pod beczkę prochu. Jeśli komukolwiek wydaje się, że żyjemy w czasach niczym niezmąconego i trwałego pokoju, to się myli. Rozbudzenie resentymentów poprzez uderzanie w tarabany dumy narodowej jest dzisiaj dziecinnie proste. Nie tylko u nas, o czym warto pamiętać w kontekście naszych ziem zachodnich.
Naprawdę niewiele trzeba, by stateczni na co dzień ludzie, stali się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zagorzałymi orędownikami kreślenia na nowo „sprawiedliwych” map i przywracania historycznej równowagi. Dla macherów od propagandy i psychologii społecznej to prosta sprawa, nie wymagająca wielkiej maestrii, szczególnie w czasach kryzysu i niepewności, w jakie szybkim krokiem wkraczamy.
Póki co, głosy o meblowaniu na nowo polskich granic są odosobnione i stanowią koloryt polityczny charakterystyczny dla państw, które potargała historia. Głosy te na szczęście nie mają odzwierciedlenia w działaniach polskiej dyplomacji, która, owszem, robiąc mocarstwową napinkę w tzw. Międzymorzu, zachowuje tutaj pożądany chłód. Czy tak będzie nadal, trudno prorokować, zależy to od głównego patrona Międzymorza, czyli Stanów Zjednoczonych.
Mogę sobie jednak wyobrazić, że za dodatkową bazę amerykańską, kilka F 16 czy serię zdjęć naszych notabli w gabinecie owalnym, robimy rekonesans w kierunku Grodna, robiąc tym samym genialny manewr wyprzedzający, powstrzymujący ofensywę Putina i jego triumfalny marsz na sparaliżowaną przez tęczową zarazę Europę. Ktoś bowiem musi wziąć odpowiedzialność za cywilizacyjną przyszłość Europy. Wiadomo przecież, Czechy i Słowacja nie wezmą.
Mogę sobie wyobrazić wiadomości TVP, rozpoczynające się od taktów Pierwszej Brygady i redaktorkę Holecką w maciejówce, oznajmiającej ze łzami w oczach, że oto nadeszła chwila sojuszniczej próby i że rząd Mateusza Morawieckiego podjął właśnie decyzję, że jak tylko zdobędziemy Grodno, to na każde dziecko wypłacane będzie dodatkowe 500 plus, a każdy emeryt dostanie już nie trzynastą, a szóstą emeryturę.
Notowania rządu oraz dzietność strzelają w górę. Na ulice wylegają rozentuzjazmowane tłumu. Dyrekcja państwowej stadniny w Janowie ogłasza, że od tej chwili hodować będzie jedynie kasztanki rasy polskiej, minister obrony melduje prezesowi gotowość marynarki wojennej do wpłynięcia na rzeki terytorialne Białorusi, a ministerstwo infrastruktury obiecuje w miesiąc wybudować podziemny przekop dla naszego GROMU-u, aż do samego Mińska.
Państwo myślą, że ja sobie „jaja” robię, bo nikt na to nie pójdzie. Ejże, czyżby?
Maciej Eckardt
Felietony nie zawsze odzwierciedlają poglądy i opinie redakcji.