45 lat temu Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki w odstępie 10 dni zdobyli leżące w Karakorum Gaszerbrum II (8034 m) i najwyższy siedmiotysięcznik, dziewiczy wówczas Gaszerbrum III (7952 m). „Bardziej cenię wejście na dziewiczy szczyt” – powiedział PAP Onyszkiewicz.
Polska Agencja Prasowa,: Zdobycie którego z Gaszerbrumów ceni pan bardziej pod względem sportowym?
Janusza Onyszkiewicz: Zdecydowanie bardziej wejście na Gaszerbrum III, 15. pod względem wysokości szczyt ziemi i wówczas najwyższy dziewiczy wierzchołek. Po Gaszerbrumie II miałem lekkie odmrożenia, ale na szczęście nie przeszkodziły mi one w kolejnym ataku, tak jak Leszkowi Cichemu, z którym wraz z Krzysztofem Zdzitowieckim weszliśmy na Gaszerbrum II. Pamiętam, że kondycyjnie zniosłem to dobrze. Zawsze uchodziłem za wspinacza, który się rozkręca na wyprawie. +Chowano+ mnie na czas, kiedy inni alpiniści byli bardziej wyczerpani.
PAP: Na Gaszerbrumie III stanęły razem z wami Wanda Rutkiewicz, która była kierownikiem wyprawy na obydwa Gaszerbrumy, i pana żona Alison Chadwick-Onyszkiewicz (zginęła na Annapurnie w 1978 r. – PAP), realizując tym samym główny cel ekspedycji. Kto był jej pomysłodawcą?
J.O.: Trudno wskazać konkretną osobę. Pomysł narodził się w gronie kilku osób, do których należałem i ja, po sukcesie wyprawy na Noszak (7492 m), drugi co do wysokości szczyt Hindukuszu w 1972 r. W promocji tej wyprawy istotną rolę odegrały właśnie himalaistki. Na szczycie stanęły, oprócz alpinistów, także Wanda, Alison i Ewa Czarniecka-Marczakowa. To był europejski kobiecy rekord wysokości.
PAP: Skąd pomysł na dwa Gaszerbrumy podczas jednej wyprawy?
J.O.: Obydwa szczyty leżą blisko siebie, prowadzi na nie do obozu III jedna droga. Stąd pomysł na dwie wyprawy – kobiecą i męską z osobnymi celami. Organizacja miała być wspólna ze względu na logistykę przedsięwzięcia. Poza tym Komisja Sportowa PZA uznała, że do kraju muzułmańskiego panie same nie powinny jechać. ONZ ogłosiła 1975 rokiem kobiet i pomysł nabrał dodatkowego impulsu. Prestiżu dodał patronat honorowy żony ówczesnego prezydenta Pakistanu pani Bhutto.
PAP: Władze Pakistanu przyznały jednak pozwolenie tylko na dziewiczy wierzchołek, a mimo to zarówno grupa kobieca, jak i męska stanęły też na szczycie Gaszerbrum II. Jak do tego doszło?
J.O.: Po decyzji władz Pakistanu męska wyprawa straciła cel, jakim był ośmiotysięcznik. Można powiedzieć, że zostałem zdegradowany z funkcji kierownika na zastępcę Wandy. Mieliśmy być w tej sytuacji – my mężczyźni – grupą wsparcia dla alpinistek w zmaganiach z Gaszerbrumem III. Gdy dotarliśmy do bazy pod oba szczyty poznaliśmy przyczyny wydania tylko jednego zezwolenia – na ośmiotysięczniku działała francuska wyprawa, która właśnie się kończyła. Obydwie góry były więc już wówczas +puste+ i tylko nasze, bo nikt inny nie wspinał się w tym rejonie. Francuzi weszli na wierzchołek jako drudzy w historii, ale okupili to śmiercią jednego z uczestników.
PAP: Zatem działali państwo na ośmiotysięcznym Gaszerbrumie II bez zezwolenia?
J.O.: Tak, za nieformalną zgodą naszego oficera łącznikowego, przydzielonego wyprawie przez rząd pakistański. Zapewniliśmy go, że wszelkich formalności dokonany post factum, gdy wrócimy, bo żadnej łączności ze stolicą w Islamabadzie podczas wyprawy nie było. Mieliśmy szczęście w przekonywaniu go, by przymknął oko na nasze działania, gdyż… zapałał bowiem atencją do jednej z naszych himalaistek. Sam zresztą też się wspinał i szykował nawet do ataku szczytowego, ale kłopoty zdrowotne zmusiły go do wycofania.
PAP: Czy po zdobyciu przez część męską wyprawy Gaszerbrum II w dniu 1 sierpnia, kiedy na szczycie w dwóch atakach szczytowych stanęło aż sześciu wspinaczy, oprócz Onyszkiewicza, Cichego i Zdzitowieckiego, kilka dni później także Marek Janas, Andrzej Łapiński i Władysław Woźniak, atmosfera nie +zgęstniała+, bo himalaistki cały czas nie osiągnęły wyznaczonego celu?
J.O.: Od początku wyprawy nie brakowało napięć damsko-męskich na tle sportowym. My mieliśmy wejście nową drogą na Gaszerbrum II, a alpinistki do początku sierpnia tylko nieudaną próbę na siedmiotysięczniku. Były kontuzje i odmrożenia uczestniczek, zachodziła więc obawa, że główny cel, czyli samodzielne wejście kobiet na dziewiczy szczyt niższego Gaszerbruma, nie zostanie zrealizowany. Wiedzieliśmy, że jak nie zdobędziemy go w tym roku, to w następnym nie otrzymamy ponownie pozwolenia i łakomy kąsek, jakim był najwyższy niezdobyty jeszcze szczyt globu, nam ucieknie.
PAP: Rzucili zatem państwo wszystko na jedną szalę i by dokonać wejścia połączyli siły damsko-męskie…
J.O.: Tak. Bardzo trudna ścianka w partii szczytowej Gaszerbrum III przekonała nas o słuszności wsparcia Wandy i mojej żony Alison w ataku szczytowym.
PAP: A jak zostało to przyjęte przez himalaistki?
J.O.: Wanda Rutkiewicz była bardzo ambitna… Miałem poczucie wielkiego sukcesu całej wyprawy, nie tylko satysfakcji ze zdobycia dziewiczego wierzchołka. Ostatecznie przecież także himalaistki dokonały w czysto kobiecym składzie wejścia na ośmiotysięcznik, a na Gaszerbrumie II stanęły Halina Krueger-Syrokomska i Anka Okopińska. Sukces całej wyprawy był skażony w moich oczach napięciami w zespole, zawiedzionymi ambicjami, tym, że to nie kobiety same zdobyły dziewiczy szczyt.
PAP: Napięcia towarzyszyły nie tylko wewnętrznym relacjom między uczestnikami, ale i samej organizacji wyprawy…
J.O.: Tak, to była wojna nerwów z tragarzami domagającymi się więcej niż zostało to wynegocjowane na początku przez Wandę. W pewnym momencie wyglądało na to, że zostawią nas na lodowcu w drodze do bazy i wyprawa się załamie, bo mieliśmy 250 ładunków. Strajki tragarzy to były realia wszystkich ówczesnych ekspedycji. Nie było żadnych agencji górskich w Pakistanie, które tak, jak dziś zajmują się organizacją wypraw w Karakorum. Kilka tygodni wcześniej Japończykom prowadzącym ekspedycję w tym rejonie puściły nerwy – po kolejnych żądaniach i strajku spalili na oczach tragarzy wszystkie pieniądze. Miejscowi zostawili ładunki i tak się skończyła ta wyprawa. Polak zahartowany w PRL-u wytrzymywał więcej…
PAP: Przygody rozpoczynały się jednak już w Polsce, podczas pozyskiwania środków finansowych, w tym dewiz…
J.O.: Oczywiście. W latach 70. XX wieku nie tylko zdobycie pieniędzy było trudne, także ich wydanie. Nie można było kupić tak dużej, jak potrzebowaliśmy, liczby konserw czy innego rodzaju zapasów. Środki na wyprawę pochodziły z ówczesnego ministerstwa sportu, czyli Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, z telewizji, w zamian za zrealizowanie filmu z wyprawy, oraz… zakładów pracy. Te ostatnie miały fikcyjny fundusz na reklamę. Z tej puli w Pakistanie reklamowaliśmy Zjednoczenie Przemysłu Drobiarskiego jako producenta polskiego puchu. Zawsze mówiliśmy w rozmowach z dyrektorami zakładów, że mamy pełne wsparcie KW, nie rozwijając skrótu. Chodziło w praktyce nie o Komitet Wojewódzki PZPR, lecz o… Klub Wysokogórski.
PAP: Kupowanie sprzętu do akcji górskiej też nastręczało problemów?
J.O.: Jasne. Pamiętam, jak pojechałem do jednego z zakładów produkujących buty, bo chodziło o specjalistyczny sprzęt wysokogórski. Dyrektor na początku nawet się tym zainteresował, ale jak powiedziałem, że chodzi o 20 par to usłyszałem: +Niech pan nie zawraca głowy, myślałem że chodzi o 2000 par. Ja mam plan do wykonania, zabieraj pan te pieniądze+.
PAP: I jeszcze pozostawała kwestia zgromadzenia dewiz, którymi płaciło się w Pakistanie, m.in. za pozwolenie na zdobywanie szczytu.
J.O.: Dewizy mieliśmy m.in. od Polaka mieszkającego w Szwajcarii, który sponsorował rozmaite polskie działania, nie tylko sportowe. Poszedłem do Centrali Handlowej Uniwersal i chciałem dokonać przelewu dolarami za zamówiony zagranicą specjalistyczny sprzęt. Okazało się, że jest to niemożliwe. Centrala przyjmowała tylko złotówki, ale nie te zwykłe, lecz specjalne tzw. dewizowe, których nie mieliśmy… GKKFiT po korowodach przyznał nam złotówki dewizowe i dzięki temu zaoszczędziliśmy dolary. Kilka tysięcy dolarów wystarczało wówczas w Pakistanie na zorganizowanie wyprawy w Karakorum.
PAP: Czy na tym skończyły się pana problemy jako współorganizatora i zastępcy kierownika wyprawy na Gaszerbrumy?
J.O.: Były jeszcze nieustające problemy paszportowe. Jak wiadomo nasze środowisko było raczej niepokorne wobec władzy ludowej. Paszportów nikt nie miał, jak teraz, w domu, wydawano je na komisariacie milicji, zaś te sportowe, jak nasze alpinistyczne, zdeponowane były GKKFiT. Miałem zawsze problemy z otrzymaniem dokumentu, podobnie jak koledzy, choć na Gaszerbrumach było chyba pod tym względem w miarę spokojnie. Pamiętam za to wyprawę na K2 w 1976 r. Do Polskiego Związku Alpinizmu dzień przed moim wylotem zadzwonił ktoś z +góry+ z informacją, że Onyszkiewicz nie poleci. Zadano też pytanie, gdzie obecnie jestem. Nasza sekretarz generalna Hania Wiktorowska powiedziała bez zająknięcia, że już poleciałem do Pakistanu. Nie zadzwoniła do mnie wówczas z tymi informacjami, ale przyszła następnego dnia na lotnisko sprawdzić, czy mnie wypuszczą. Wypuścili, a całą historię opowiedziała mi po powrocie.
x x x
Janusz Onyszkiewicz, czołowy polski speleolog i alpinista lat 60. i 70. XX wieku, prezes Polskiego Związku Alpinizmu w latach 2001-16, doktor matematyki, opozycjonista, polityk, dwukrotny Minister Obrony Narodowej
Rozmawiała: Olga Miriam Przybyłowicz (PAP)