Za 14 zabójstw kobiet i siedem usiłowań 28 lipca 1975 r. został skazany na śmierć Zdzisław Marchwicki – „wampir z Zagłębia”. Wątpliwości co do jego winy pojawiły się później nawet w książce kucharskiej. Zainspirowały też artystów, którzy kwestionują wyrok PRL-owskiego sądu.
W latach 1964-70 ponad trzymilionowa ludność Górnego Śląska żyła w ciągłym strachu. Co kilka miesięcy znajdowano zwłoki lub umierającą kobietę. Najdłuższa przerwa między napadami wyniosła rok. Łącznie przypisano seryjnemu mordercy 21 brutalnych napaści, których skutkiem była śmierć 14 kobiet, a trwałe kalectwo – siedmiu.
„O tym, że morderstw dokonywał jeden człowiek świadczył sposób zabijania, wyjątkowo bestialski. Ofiary miały ogromne rany na głowie, przecięte małżowiny uszne i były obnażone. Jak wynikało ze śledztwa, nie gwałcono ich (…). Nie miał określonego typu ofiary. Były wśród nich brunetki, blondynki, rude. Niskie i wysokie. Chude i grube. W różnym wieku” – napisała Grażyna Starzak w książce „Powrót wampira. Zdzisław Marchwicki 20 lat później: morderca czy ofiara?” (1993). Starzak jako pierwsza po transformacji przeprowadziła dziennikarskie śledztwo w sprawie wampira, i zakwestionowała oficjalny scenariusz wydarzeń, utrwalony w społecznej świadomości przez liczne reportaże i powieści, a także film Janusza Kidawy „Anna i wampir” (1981).
Reporterka „Dziennika Polskiego” skontaktowała się z rodziną Marchwickich oraz milicjantami, pracownikami prokuratury i sądu – niegdyś zaangażowanymi w poszukiwania i osądzenie domniemanych zbrodniarzy – którzy z różnych przyczyn, po latach podważali wyrok śmierci na braci Marchwickich. Udostępnili jej wyjęte z domowych archiwów materiały, dla których nie znalazło się miejsca w sądowych aktach i oficjalnej wersji. Nastąpiło to w nowych realiach politycznych – oraz po śmierci w 1991 r. generała brygady MO i doktora nauk prawnych Jerzego Gruby, ustosunkowanego zastępcy komendanta głównego MO, który w wieku 29 lat, w stopniu kapitana, kierował dochodzeniem w sprawie „wampira”. Dało mu to dźwignię do kariery – m. in. był dowódcą oddziałów ZOMO, pacyfikujących kopalnię „Wujek” oraz szefem zespołu, tuszującego winę milicjantów za zabójstwo Grzegorza Przemyka.
Największą aktywność zabójca przejawiał w 1965 r. – zabił dziewięć kobiet. Gdy morderstwa stały się seryjne, na Śląsk i do Zagłębia skierowano wzmocnione siły milicyjne. Z funkcjonariuszami pracowało również 41 specjalnie wytresowanych psów. „Tymczasem wampir jakby śmiał się milicji w nos i mordował dalej (…) Nastrój napięcia i grozy potęgował się po każdym kolejnym zabójstwie” – oceniła rozwój wydarzeń pochodząca ze Śląska Starzak. I dodała, że „już o godz. 18 zamierały ulice śląskich miast. (…) Na podwórkach „familoków” panowała grobowa cisza. Matki nie pozwalały dzieciom wychodzić z domu”.
Społeczną psychozę na tle wampira zapamiętał także scenarzysta i reżyser Maciej Pieprzyca, autor dwóch filmów o Marchwickim – dokumentalnego „Jestem mordercą…” (1998) i fabularnego „Jestem mordercą” (2016). „Byłem dzieckiem, jak to wszystko się działo, pamiętam ojca i brata, którzy wychodzili po mamę, gdy wracała z pracy. Bo ten wampir atakował przeważnie po południu, o zmierzchu, zwłaszcza gdy padało albo była mgła, więc mężczyźni eskortowali swoje żony, narzeczone, matki, siostry, koleżanki i sąsiadki” – powiedział PAP Pieprzyca.
Gdy zaczął kręcić film dokumentalny, nazwisko Marchwicki było ogólnie znane. I rozpoznawane jako nazwisko legendarnego zabójcy seksualnego. „99 procent Polaków myślało, że Zdzisław był winny – że winni byli jego bracia i krewni, którzy również trafili na ławę oskarżonych. I ja również byłem przekonany, co do winy Zdzisława” – mówił Pieprzyca.
Zmienił zdanie, gdy głębiej zainteresował się tematem, na co wpłynęła znajomość z Henrykiem Marchwickim, przyrodnim bratem Zdzisława, który w 1992 r. wyszedł z więzienia po odsiedzeniu 25-letniego wyroku. „Nie miał z czego żyć, nie miał gdzie mieszkać, a to był schorowany człowiek, któremu złamano życie… Wtedy dokonał spektakularnego aktu: przykuł się do balustrady Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach – żeby zwrócić na siebie uwagę. A także na to, że został skrzywdzony – że był niewinny” – przypomniał reżyser.
Pieprzyca – wówczas tuż po studiach w szkole filmowej – znał adwokata, który pomagał bratu wampira napisać wniosek kasacyjny i zaczął weryfikować opowieść Henryka. „To nie jest tak, że od razu uwierzyłem Henrykowi. Ale gdy poznałem oficerów, którzy prowadzili śledztwo i potem sami zrezygnowali lub zostali odsunięci, bo mieli wątpliwości co do sposobu prowadzenia dochodzenia i winy Zdzisława Marchwickiego – poznałem drugą stronę medalu. Dowiedziałem się o manipulacjach w śledztwie i nabrałem wątpliwości, co do winy oskarżonych. Rodzina Marchwickich z pewnością nie była idealna, ale jednak nie była to rodzina zabójców, na jaką ją potem wykreowano” – zauważył Pieprzyca.
Dokument Macieja Pieprzycy był w pewnym stopniu interwencyjny. „Przygotowywano kasację, wiec sprawa się wtedy wznowiła, sporo o niej mówiono, pisano, wypowiedzi z mojego filmu stanowiły nawet materiał dowodowy. Jednocześnie w jakimś stopniu był to wtedy film rozliczeniowy, z systemem, w którym doszło do takich nadużyć. Ale mimo zmiany systemu sytuacje lubią się powtarzać, dziś mamy bardzo podobna sprawę Tomasza Komendy” – ocenił.
Bohaterem dokumentu „Jestem mordercą…” miał być Henryk Marchwicki, ale zmarł przed rozpoczęciem zdjęć w niewyjaśnionych okolicznościach: ponoć spadł ze schodów. Zwolennicy spiskowych teorii sugerują, że został zamordowany, ale Pieprzyca uważa, że to raczej był wypadek. W jego opinii Henryk Marchwicki nie mógł wtedy nikomu zaszkodzić swoimi zeznaniami.
„Większość tych kobiet miało dzieci. Życie tych dzieci na pewno popłynęło innym, często tragicznym torem po śmierci matek” – Pieprzyca wskazuje, że motywem ewentualnego zabójstwa Henryka Marchwickiego mogła być zemsta. „Ale jeżeli doszło do jakiejś zemsty, to został zamordowany kolejny niewinny człowiek: Henryk nie miał z tymi potwornymi zbrodniami nic wspólnego” – podkreślił.
Pieprzyca kwestionuje również tezy rozpowszechniane m. in. przez Wikipedię. „Bzdura z tym Gierkiem: po śmierci swojej 17-letniej bratanicy Anny Jolanty Gierek (11 października 1966 r.), która była dziesiątą ofiarą wampira – wcale nie ingerował w śledztwo, nie wydał żadnego rozkazu, żeby koniecznie osądzono Marchwickiego. Na pewno byli tacy, którzy chcieli się I sekretarzowi przypodobać – sukces w tej spektakularnej sprawie wiązał się z awansami, nagrodami, zaszczytami. Ten mechanizm moim zdaniem miał decydujący wpływ na tragiczny finał sprawy Wampira z Zagłębia. Działania były bardziej oddolne niż odgórne” – ocenił reżyser. I dodał, że to była sprawa kryminalna, która miała polityczny rezonans – a nie stricte polityczna.
Akta śledztwa miały – wg Grażyny Starzak – „141 opasłych tomów z zeznaniami oskarżonych i protokołami przesłuchań 550 świadków”.
18 września 1974 r. w Klubie Fabrycznym Zakładów Cynkowych Silesia w Katowicach, rozpoczął się wielki proces. „Obserwowało go kilkaset osób: rodziny pomordowanych kobiet, aplikanci sądowi, studenci prawa, mieszkańcy Śląska i Zagłębia wstrząśnięci sprawą +wampira+” – odnotowała prasa.
Rozprawie przewodniczył sędzia Sądu Wojewódzkiego w Katowicach Władysław Ochman. W składzie zespołu orzekającego znaleźli się ponadto sędzia Andrzej Rembisz oraz pięciu ławników. Oskarżał prokurator Prokuratury Generalnej PRL – Józef Gurgul i zastępca prokuratora wojewódzkiego w Katowicach Zenon Kopiński. Każdego oskarżonego broniło trzech obrońców wyznaczonych z urzędu.
Akt oskarżenia liczył ponad 200 stron, jego odczytanie zajęło 4 dni. Zdzisławowi Marchwickiemu zarzucono popełnienie 23 przestępstw. 20 z nich dotyczyło zabójstw lub ich usiłowań, jedno – znęcania się nad rodziną, oraz znieważenia milicjanta na służbie, był też zabór mienia społecznego.
Brata Zdzisława, Jana Marchwickiego, oskarżono o nakłanianie Zdzisława do zabójstwa dr Jadwigi K. (ostatnia ofiara wampira) oraz o „czyn nierządny” wobec nieletniego, podżeganie własnego siostrzeńca do kradzieży i inne drobne przestępstwa.
Henrykowi Marchwickiemu, przyrodniemu bratu Zdzisława, prokurator przedstawił sześć zarzutów, Najważniejszy dotyczył udzielenia pomocy Zdzisławowi w zamordowaniu dr Jadwigi K. Pomniejsze zarzuty przedstawiono Halinie Flak, siostrze Marchwickiego i jej synowi Zdzisławowi.
Na ławie oskarżonych wśród rodziny zasiadł także partner życiowy homoseksualnego Jana – Józef Klimczak. Zarzucano mu współudział w zabójstwie dr K. Józef, jako jedyny, na pytanie sędziego „czy oskarżony przyznaje się do winy?” – odpowiedział płynnie i z zaangażowaniem: „tak, przyznaję się w całej rozciągłości. Zdaję sobie sprawę z popełnionego czynu i z okropności zbrodni popełnionych przez Zdzisława Marchwickiego. Chciałbym powiedzieć całą prawdę, wszystko co wiem. Jest to moja jedyna szansa rehabilitacji”.
Zenon Borkowski, obserwator tamtego procesu, napisał w tygodniku „Tak i Nie”: „rodzina Marchwickich nie przedstawiała się nobliwie. Henryk w swoich zeznaniach nazywał Jana arcyzboczonym biskupem, Jan Henryka – Judaszem. Składając zeznania rodzeństwo obciążało się wzajemnie”.
Zdzisława bardzo mocno obciążyła własna żona. Skarżyła się przed sądem na sadyzm męża – i jej zeznania zostały potraktowane poważnie, chociaż Maria Marchwicka dodawała np., że „czasem sama prowokowała bójki, a Zdzisław – przy niej: chucherko – musiał w tych walkach ulec”. Maria twierdziła m. in. że mąż „używał jej”, gdy miała atak padaczki. „Był zboczony” – podsumowała. Krańcowo odmienne zdanie na temat pożycia z Marchwickim miały jego dwie kochanki, które pocieszały go, gdy żona uciekła od niego na jakiś czas z innym mężczyzną „aż do Lęborka”. Jedna powiedziała, że Zdzisław był delikatny, zawsze czysty, nie używał brzydkich słów, nigdy nie był pijany. Druga kobieta oznajmiła, że nie zauważyła żadnego ze zboczeń u Marchwickiego. „Wszystko odbywało się normalnie” – oświadczyła.
Maciej Pieprzyca poznał Marię Marchwicką u schyłku jej życia. „Maria to była bardzo specyficzna kobieta. Miała swoją +prawdę+ o tych drastycznych wydarzeniach, która nie miała nic wspólnego z realizmem. Oczywiście wybielała swój udział w sprawie. Żona Zdzisława wymyśliła sobie wersję, a potem zatarły jej się granice własnej fikcji – powiedział reżyser. I dodał, że Marchwicką oszukano, obiecując jej milion zł nagrody za dostarczenie informacji przydatnych do skazania jej męża Zdzisława „Nie dostała tych pieniędzy, i sama ukręciła bicz na siebie: planowała, że dostanie nagrodę i wyjedzie, zacznie nowe życie, a tymczasem została w tym samym miejscu – z piętnem żony wampira. Dzieci Marchwickiego też żyły i dalej żyją z tym piętnem, to bardzo smutny watek tej sprawy ” – zakończył.
W 2014 r. Pieprzyca napisał scenariusz fabularnego dramatu kryminalnego, który trafił na ekrany kin w 2016 r. Postanowił wrócić do tematu, żeby przyjrzeć się wymiarowi ludzkiemu tamtej sprawy. Celowo bohaterem uczynił śledczego, dobrego człowieka, który dla swoich ambicji, dla kariery, i ze strachu, został katem. I jednocześnie druga ofiarą tej sprawy.
Wojciech Tomczyk, autor sztuki „Wampir” (prapremiera w Teatrze Nowym w Zabrzu w 2003 roku), odrzuca prawdziwość metody poszukiwania Marchwickiego, podanej do wiadomości publicznej. „Oficjalna wersja jest taka, że był w Polsce komputer, do którego milicja sukcesywnie wrzucała szczegółowe dane zebrane o 400 tysiącach mężczyzn, zamieszkałych na wytypowanym terenie, i zestawiła je z portretem psychologicznym sprawcy – czy, jak powiedzielibyśmy dzisiaj +profilem zabójcy+. Po serii zawężeń kryteriów – bo wyjściowo kwestionariusz opisywał rzekomo aż 483 cechy u 23 tysięcy mieszkańców okolic Będzina – na czwartym miejscu wyskoczyło jakoby nazwisko +Marchwicki Zdzisław+” – powiedział PAP Tomczyk. „Jeżeli uwierzymy, iż w 1970 r. władza miała taką możliwość inwigilacji, tajną wiedzę o społeczeństwie, a do tego, że istniał tak zaawansowany +komputer śląski+, który typował sprawców z taką precyzją, to uwierzymy w każdą propagandową komunistyczną bajkę” – ocenił Tomczyk. Dodał, że ta wersja miała za zadanie zalegalizować swoistą „nominację” Zdzisława Marchwickiego na komunistycznego wampira wszech czasów. „Niektóre dowody w tej sprawie zostały sfabrykowane, i brakowało też +twardych dowodów” na winę Marchwickiego: nie było odcisków palców ani próbek krwi” – wyjaśnił.
Tomczyk przypomniał, jakie zamieszanie spowodował Joachim Knychała, nazywany „wampirem z Bytomia”, który swoje polowanie na kobiety rozpoczął w 1974 r. tj. po aresztowaniu Marchwickiego. „Myślano nawet, że Marchwicki przenika przez ściany. Sprawdzano, czy jakoś nie wydostaje się z celi. Bo niby siedzi w areszcie, a przecież dalej okrutnie morduje. A jeszcze nastąpił zbieg okoliczności, gdyż Knychała zaatakował i dobił jedną z tych kobiet, które przeżyły atak, przypisywany Marchwickiemu! – dodał.
Dramat napisał, gdyż nie ufał i nie ufa wyrokom PRL-owskich sądów. Przeważyła jednak lektura książki Roberta Makłowicza i Stanisława Mancewicza pt. „Zjeść Kraków” (2002), w której były wzmianki o Karolu Kocie oraz o powtarzającym się wciąż domniemaniu niewinności Zdzisława Marchwickiego. „Skoro już w książkach kucharskich o tym piszą, coś musi w tym być – pomyślałem. A potem przyjechałem na premierę mojej sztuki do Zabrza. Kupuję gazetę, a na pierwszej stronie widnieje tytuł +Powrót Wampira+. Pomyślałem: + Świetnie, sztuka zbudziła zainteresowanie!+. A to był tekst o kolejnym zwyrodnialcu, który zaczął terroryzować Śląsk” – powiedział Tomczyk.
Sprawa jest wielowątkowa i po tylu latach nie ma raczej szans na jej rozświetlenie. „Ostatnio kupiłem książkę o różnych zbrodniach w Polsce. Patrzę: jest Marchwicki, oczywiście napisano zamordował 14 kobiet, siedem kolejnych usiłował. Ale poniżej jest dopisek: że są wątpliwości co do jego winy. Być może to nie on. Kiedyś nie było takiego dopisku, sądzę, że warto było zrobić film, żeby takie zdanie się znalazło” – podsumował Pieprzyca.