Dwie rocznice. Żydowskie powstanie w warszawskim getcie i wyzwolenie obozu koncentracyjnego w Ravensbrueck. Dwie niewyobrażalne tragedie, które były możliwe tylko dlatego, że narodowy socjalizm demokratycznymi metodami doszedł do władzy i wszyscy odwrócili głowy. Czy my się czegokolwiek nauczyliśmy? Patrząc na internet – mam ogromne wątpliwości.
Uderzyła mnie grafika na Facebooku. But nad żonkilem i napis „to nie moje święto”. Zmroziło mnie.
W kwietniu 1943 roku było już wiadomo, czym jest narodowy socjalizm. Odhumanizowane okrucieństwo na niespotykaną skalę. Praktyczna lekcja chorej ideologii dającej „rasie panów” nieograniczoną władzę nad „podludźmi”. Polska była pierwszym i największym laboratorium, gdzie praktycznie od razu, od jesieni 1939 roku wdrożono w życie ten chory, socjalistyczny sen wariata.
Przed wojną relacje polsko-żydowskie, czy raczej katolicko-żydowskie, bo przecież obie strony były polskimi obywatelami, bywały napięte. Od jesieni 1939 roku wszystko się zmieniło: wszyscy byli tylko zwierzyną. Podział nie polegał już na wierze, tylko na przydatności. Jedni do odstrzału, inni do roboty.
Ale znaleźli się odważni. W lasach walczyli o wolną Polskę i godną śmierć. W miastach podobnie. Po obu stronach muru getta byli ludzie podli i ludzie odważni. Ci odważni po drugiej stronie muru złożyli swój los w ręce Boga i Mordechaja Anielewicza. Nieuzbrojeni, odizolowani od całego świata rzucili wyzwanie socjalistycznej maszynie do mielenia ludzi. To powstanie nie miało nawet hipotetycznych szans na powodzenie. Warszawscy żydzi rzucili się na Niemców praktycznie z gołymi rękami. Oczywiście zostali zmiażdżeni, ale największej potędze militarnej ówczesnego świata zajęło to aż miesiąc.
Dwa lata później wyzwolono obóz koncentracyjny w Ravensbrueck. Był to największy i jedyny na terenie Niemiec obóz dla kobiet, a do tego był miejscem najokrutniejszych eksperymentów medycznych w historii faszyzmu. Niektóre źródła mówią, że zginęło tam nawet ponad 90 tysięcy kobiet.
Z namiotu wyczołguje się jakaś postać z warszawskiego transportu. Przesuwa się kawałek od wyjścia i opiera plecami o krzyżulec. Długie splątane włosy – kiedyś chyba blond, teraz szare i sztywne z brudu – zwisają jej do ramion. Trzyma coś w wychudzonych rękach, nie można rozpoznać, co to jest. Powoli, z namysłem podnosi głowę, spogląda na nas, jak zbieramy się do wyjścia po kocioł z zupą, kłania się i z rozjaśnioną twarzą pokazuje nam tobołek. To kościotrup niemowlęcia. Potężna czaszka z miniaturową buzią. Kobieta uśmiecha się nadal, mówi coś po polsku, czego nie rozumiemy, zresztą trzask płachty namiotowej zagłusza jej słowa. Zaczyna delikatnie i czule kołysać nieżywe dziecko w ramionach, bezustannie porusza ustami. – Zdaje mi się – mówi moja towarzyszka i przełyka ślinę – że ona śpiewa. Ona w ogóle nie wie, że dziecko już dawno nie żyje. (…) – pisała w autobiografii Anja Lundholm, była więźniarka tego obozu.
Obie historie łączy jedno: niemiecki, narodowy socjalizm. Moim zdaniem te rocznice powinny być celebrowane, powinny być głośne. Może dzisiaj głośniejsze niż kiedykolwiek. Bo dzisiaj musimy na nowo przemyśleć i zdefiniować fundamenty naszej cywilizacji. Odróżnić dobro od zła. Wyznaczyć ostrą granicę między moją wolnością, a uprawnieniami jakiejkolwiek władzy.